Orfeusz


Był pierwszym człowiekiem, który żywy zszedł do piekła i żywy z niego wyszedł.

Jego śladem poszedł później Herakles, Wergiliusz, Jezus i Dante.

W literaturze topos zejścia bohatera do piekieł nazywany jest katabazą i w starożytnej grece oznacza po prostu zejście w dół (κατάβασις). 

Alexandre Séon, Lament Orfeusza, 1906

Grecy nie stworzyli jakiejś jednej kanonicznej biblii, tak jak zrobili to ze swoich opowieści żydzi, a później chrześcijanie. Źródłem mitów - i to zarówno tych hebrajskich, jak i greckich, były opowieści, które krążyły wśród tych pierwotnych ludów. Przekazywane ustnie, przez poetów, aojdów, śpiewaków, jeszcze zanim ludzkość wymyśliła pismo. Zapisywano je później, klejąc je z różnych kawałków, tworząc z nich skończone dzieła literackie, poematy, eposy, pieśni, księgi.


Archetyp poety i śpiewaka

Ponieważ opowieść o Orfeuszu dotarła do nas z różnych źródeł, nie wiemy czy ojcem Orfeusza był Apollo - bóg piękna i muzyki czy może Ojagros - król Tracji (przez niektórych uważany również za bóstwo rzeczne). Na pewno jednak jego matką była muza Kaliope, bogini poezji. Przyjęło się zatem, że Orfeusz był pół-bogiem. Był również uważany za proroka.

Był pierwszym poetą lirycznym. Wcześniej Grecy znali tylko epikę, służącą do opowiadania historii. Liryka wyrażała uczucia. Eposy opiewały dzieje bohaterskie, historie wojen i codziennego życia wieśniaków. W poezji lirycznej do głosu doszło ja i wszystkie wewnętrzne przeżycia człowieka. Sztuka ta różniła się zasadniczo od znanej Grekom epiki Homera, musieli więc często rozmyślać nad tą różnicą. Śpiew Orfeusza czarował bowiem dzikie zwierzęta, drzewa i skały zmuszał do poruszania się zgodnie z dźwiękiem swojej liry. Lira Orfeusza poruszała najbardziej skryte struny ludzkiej duszy.

Károly Ferenczy, Orfeusz, 1894

Według wierzeń orfickich Orfeusz miał podróżować do Egiptu, a po powrocie przyłączył się do Argonautów, z którymi udał się do Kolchidy po złote runo: jego muzyka miała pomóc im pokonać wiele przeszkód. 

Nie dziwi zatem, że mit był stał się tematem pierwszej nowożytnej opery - Orfeusza Claudia Monteverdiego z 1607 roku.


Eurydyka i zejście do Hadesu

Wróciwszy z Kolchidy zakochał się w Eurydyce, hamadriadzie, czyli nimfie drzewnej. Hamadriady nocami spotykały się wśród trackich pustkowi i oddawały cześć Dionizosowi, urządzając bachanalia. 

Wzięli ślub, a Eurydyka kochała go wiernie i uwielbiała słuchać, gdy śpiewał. 

Pewnego dnia, w pobliżu trackiego Tempe, Eurydyka zbierając zioła, spotkała Aristajosa, pasterza, który usiłował ją zgwałcić. Gdy nieprzytomnie przed nim uciekała, wąż ukryty w trawie ukąsił ją śmiertelnie w stopę. 

Nad Eurydyką płakały góry i rzeki. 

Kiedy nimfy leśne opowiedziały o tym Orfeuszowi, zrozpaczony nie potrafił pogodzić się ze stratą i postanowił zstąpić do Hadesu.


Udał się do jaskini, znajdującej się na lakońskim przylądku Tajnaron, gdzie znajdowało się wejście do świata cieni. Świat żywych od świata umarłych oddzielał Styks, podziemna rzeka, której nikt żywy jeszcze dotąd nie przekroczył. Na brzegu czekał Charon, posępny starzec, który przewoził dusze zmarłych na drugą stronę Styksu. 

Kiedy stanął przed nim Orfeusz, Charon oburzył się i zabronił wstępu na swoją łódź. Wtedy Orfeusz wyciągnął lirę i wyśpiewał przed nim swą rozpacz. Tak zaczarował śpiewem boga zmarłych, że ten spełnił jego życzenie, przewożąc go na drugą stronę.

Tam czekał na niego Cerber, trzygłowy pies strzegący wstępu do Hadesu. Zmarłych, którzy próbowali opuścić Hades, gryzł jadowitymi zębami. Był wściekły, kiedy zobaczył Orfeusza na tym brzegu. Również jego Orfeusz oczarował tak swoim śpiewem, że z jadowitej bestii stał się potulnym barankiem.

Hades wypełnił się muzyką. 

Orfeusz trafił przed tron Persefony, pani podziemnego świata, by błagać ją o uwolnienie Eurydyki. Swoim śpiewem udało mu się stopić zimne serce żony Hadesa, która postawiła mu jednak warunek: nie wolno mu się oglądać na małżonkę, która będzie za nim kroczyć, dopóki ukochana nie znajdzie się na ziemi. Eurydyka szła za Orfeuszem przez ciemne korytarze, wiedziona dźwiękami jego liry. 

Kiedy Orfeusz wyszedł na światło dzienne, obejrzał się. Eurydyka znajdowała się jeszcze w obrębie świata podziemnego: w ten sposób stracił ją na zawsze. 

Istnieje kilka wersji zakończenia mitu.

Według jednej z nich, Orfeusz miał oddawać się wyłącznie miłości homoseksualnej, co było powodem zazdrości kobiet trackich, które zamordowały śpiewaka.

Inna wersja mówi, że miał on odwodzić Traków od kultu Dionizosa, podczas jednego z najazdów tego boga na Trację. Zamiast tego oddawał cześć Apollinowi. Za karę bóg nakazał menadom rozerwać go na strzępy. Jego głowa odcięta od ciała miała jeszcze śpiewać cudownie, długo pływając po morzu aż dotarła do wyspy Lesbos.

Według innego zakończenia to Zeus zabił Orfeusza piorunem za to, że wyjawił tajemnice świata zmarłych.


Dlaczego Orfeusz się odwraca?

Załóżmy, że mity nie są wyłącznie opowiastkami, które mają bawić. Choć często mitom przypisuje się te same właściwości, co bajkom, to istnieje pewna różnica. Nikt dziś raczej nie zada sobie pytania, czy opowiedziana historia wydarzyła się naprawdę: czy istnial Orfeusz, który był półbogiem, zszedł do piekła przez wejście w jaskini i rozmawiał z Persefoną. Mity nie przedstawiają bowiem wydarzeń historycznych i z tego punktu widzenia są literacką fikcją. To jest chyba oczywiste.

To, że jakaś historia nie wydarzyła się naprawdę, nie znaczy, że nie jest prawdziwa. Jak to?

Otóż za warstwą dosłowną, za warstwą postaci i wydarzeń zmyślonych i opowiedzianych w micie, kryją się głębokie, symboliczne znaczenia. I to właśnie to, co mit symbolizuje, do czego się odnosi, może wyrażać pewną prawdę o człowieku, naturze, prawach rządzących światem, które twórcy mitów przez swoje trzecie oko widzieli, intuicyjnie przeczuwali, ale wiedzieli, że nie mają innych środków, by je wyrazić, niż tylko symbolem czy metaforą.

Edward Pontyer, Orfeusz i Eurydyka, 1862


Jakie znaczenie miał zatem zakaz Persefony, która surowo zabroniła spoglądać Orfeuszowi za siebie? Dlaczego Orfeusz, znając cenę, jaką będzie musiał zapłacić za ten gest, odwrócił się? 

Tak jak oglądając horror dziwimy się, że bohater idzie dokładnie tam, skąd zaraz wyskoczy facet z siekierą, mimo iż o tym wie, tak dziwimy się Orfeuszowi, że nie mógł wytrzymać, wiedząc, że za chwilę odzyska swoją ukochaną małżonkę.

Mit Orfeusza podlegał przez stulecia najróżniejszym interpretacjom i re-interpretacjom. Wielu z nich dostarczył nam wiek XX.

W 1904 roku Rainer Maria Rilke napisał wiersz Orfeusz. Eurydyka. Hermes. Josif Brodski, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za 1987, uznał ten wiersz za największe dzieło liryczne XX stulecia. Na końcu publikuję go w całości.

Rilke dramatycznie opisuje drogę Orfeusza do góry. Idzie wąską ścieżką, która prowadzi z Hadesu na ziemię, a za nim kroczy Eurydyka, w towarzystwie Hermesa. Orfeusz wydaje się obłąkany. Jego wzrok przyrównany jest do psa, który narowiście wybiega naprzód i powraca, jakby czegoś niecierpliwie wypatrywał; słuch i węch z kolei penetrują to, co dla wzroku niedostępne i zabronione: to, co dzieje się za jego plecami i zajmuje jego umysł. Znamienne jest to rozdzielenie ról między zmysłami: wzrok, który patrzy naprzód, oraz słuch i węch, które są zdolne badać to, co pozostaje w tyle. Orfeusz traci pewność, czy ktokolwiek za nim idzie. 

Tymczasem jego Eurydyka to teraz inna osoba i należy już nie do Orfeusza, ale do kogoś innego. Tym kimś innym jest Śmierć. Wyrwana spod władzy Erosa, przechodzi w ręce Thanatosa. W wierszu Rilkego dwukrotnie pada sformułowanie: "Skupiona w sobie" („Sie war in sich”). Jest inną osobą. Eurydyka to postać odseksualniona, niepotrzebująca już miłości. Nagle następuje przejmująca, wymowna, mocna scena: Hermes spostrzega, że Orfeusz złamał zakaz i pełen bólu krzyczy:

„Odwrócił się jednak” („Er hat sich umgewendet”).

Wtedy Eurydyka, zaskoczona i nieświadoma czyjejkolwiek (poza Hermesem, być może) obecności pyta: "Kto?" („Wer?”)

Zmarli nie potrzebują żywych. Ofeusza boli być może bardziej fakt, że to on potrzebuje Eurydyki, a ona jego już nie. Ona dla niego wciąż istnieje, a on dla niej już nie.

Chęć przywrócenia zmarłego do życia, zaprzeczanie rzeczywistości, jest jednym z elementów przeżywania żałoby czy innej straty. Tego, co już było - nie ma, a chcielibyśmy, żeby było inaczej, zaprzeczając rzeczywistości i oszukując samych siebie, że to możliwe. 

Maurice Blanchot, francuski pisarz, filozof i teoretyk literatury w swojm eseju Spojrzenie Orfeusza, formułuje swoją teorię literatury autentycznej. Kiedy próbujemy zapisać coś, co jest dla nas żywe, unicestwiamy to. Pisarz, tak jak Orfeusz, opisując jakieś wewnętrzne doświadczenie, zadaje mu śmierć - z autentycznego przeżycia tworzy słowa i przenosi je na papier. A słowa to nie przeżycie, tylko coś, co po nim pozostało. Akt pisania jest tutaj właśnie spojrzeniem Orfeusza.


Orfeusz w kulturze

Mit Orfeusza nie przestał być żywy do dzisiaj. 

Trackiego śpiewaka można uważać za ojca opery - gdyż tak jak on łączył poezję i muzykę - tak i ona powstała z połączenia tych dwóch sztuk. Nie dziwi więc, że po ten temat sięgali najwięksi kompozytorzy opery w każdym stuleciu: Landi, Charpentier, Haydn, Gluck, Liszt, Milhaud, Křenek, Schaefferowie czy Philip Glass. A lista jest dłuższa.

W 1959 roku powstał słynny film Czarny Orfeusz nagrodzony Złotą Palmą w Cannes i Oscarem. Jego akcja toczy się w brazyliskiej faweli. 

Bossanva z tego filmu, znana jako Orfeo Negro, została później scoverowana przez wielu artystów. W 1960 roku Dalida nagrała swoją wersję, La canzone di Orfeo

W 1964 Anna German zaśpiewała słynne Tańczące Eurydyki skomponowane przez Katarzynę Gärtner.


W 1997 roku Jacek Kaczmarski nagrał piosenkę Przechadzka z Orfeuszem, która znalazła się na jego albumie Między nami jako ostatni utwór.


W 2002 roku, po śmierci swojej drugiej żony, Carol, Czesław Miłosz napisał poemat Orfeusz i Eurydyka. W tym poemacie piekło zostało zastąpione przez szpital w San Francisco, w którym umierała Carol. Wejście do Hadesu znajduje się przy „płytach chodnika”, prowadzą do niego „oszklone drzwi”, a schodząc do niego Orfeusz napotyka dalej „labirynt korytarzy, wind”. Mitycznego Cerbera zastępują „elektroniczne psy”, najprawdopodobniej elementy systemu alarmowego lub elektroniczne zamki, które strzegą wejścia do szpitala. Miłoszowy Orfeusz nie odwraca się.

Mit Orfeusza został wykorzystany w reklamie Gucciego z 2016 roku.



Reiner Maria Rilke, Orfeusz. Eurydyka. Hermes


Groźne to były podziemia. – W ciemności,

jak inne dusze, sunęli bezgłośnie

podobni grudom surowego srebra.

A spod korzeni wytryskała krew,

co wnika w ludzi, ciężka jak z porfiru.

Innej czerwieni w tym mroku nie było. 

 

Były tam skały i wymarłe lasy,

i mosty nad przepaścią, i ów staw,

co wielką taflą, szarawą i ślepą,

wisi nad swoim niewidocznym dnem

jak ciemne niebo nad powierzchnią ziemi.

A poprzez łąki wiła się cierpliwie,

jak długi chodnik z bielonego płótna,

pusta, wąziutka, wydeptana ścieżka. 

 

I oto właśnie tą ścieżką już szli.

Na przedzie szczupły mąż w błękitnym płaszczu;

milczący, zapatrzony gdzieś przed siebie,

jakby nerwowo czegoś wypatrując,

pożerał drogę wielkimi kęsami,

nie przeżuwając kroków; jego ręce

zwisając ciężko, zaciśnięte w pięści,

zdawały się niepomne lekkiej liry,

która mu zrosła się z lewym ramieniem,

jak pnąca róża zrasta się z oliwką.

A jego zmysły były jak skłócone:

gdy jego wzrok jak pies wybiegał naprzód,

po czym zawracał i odbiegał znowu,

by na najbliższym zakręcie nań czekać –

to słuch i węch, przeciwnie, biegły wstecz.

I wydawało mu się momentami,

że tamtych dwoje, co miało iść za nim,

faktycznie idzie – że pną się pod górę.

Lecz potem znowu słyszał w tym jedynie

odgłos swych własnych kroków oraz płaszcza

łopoczącego na wietrze. A jednak

wciąż mówił sobie, że oni tam idą;

i głośno to powtarzał, aby słyszeć:

„idą, na pewno, jest ich tylko dwoje

i idą bardzo cicho”. I przypuszczał,

że obejrzawszy się (gdyby rzecz jasna

nie przekreślało to całego dzieła,

które się oto właśnie dopełniało),

na pewno by ich ujrzał tam za sobą:

jak ów posłaniec bogów, bóg wędrówki,

ze skrzydełkami u stóp i na czapce,

z jasnym spojrzeniem, z laską w prawej dłoni,

swą lewą ręką prowadzi – tak – ją. 

 

Ją, tak wielbioną, że lira załkała

jak żadna z płaczek, jak żaden chór płaczek;

i tak, że z tego lamentu powstało

raz jeszcze wszystko, cały świat na nowo:

las i dolina, ścieżka i osada,

pole i rzeka, i dzikie zwierzęta;

i że wokoło tego świata-z-płaczu

jak wokół Ziemi, jakiejś innej Ziemi,

zaczęło krążyć słońce i nieboskłon,

nieboskłon-z-płaczu z takimiż gwiazdami –

więc tak wielbioną! 

 

Lecz ona szła wiedziona ręką boga

krokiem spętanym przez wstęgi całunu,

drobiąc niepewnie, niczym niewzruszona.

Skupiona w sobie, jakby przy nadziei,

zupełnie nie zważała na mężczyznę,

który szedł przed nią, ani na tę ścieżkę –

ku życiu bądź co bądź! Skupiona w sobie.

W pełni istoty tego, co umarło.

I tą martwotą bez reszty dotknięta,

tą śmiercią całkowicie przesycona –

jak owoc swoją słodyczą i ciemnią –

tą śmiercią przecież ciągle dla niej nową,

nie rozumiała nic. 

 

Była jak gdyby znów niepokalana,

znowu dziewicza – niejako bez płci,

jak młody kwiat, co zwija się pod wieczór;

jej dłonie tak odwykły od dotyku,

że nawet to trzymanie jej za rękę,

jakże niewinne, ledwo odczuwalne,

i przez lotnego, skrzydlatego boga,

było jej przykre, nazbyt poufałe.

 

Nie była już tą piękną jasnowłosą,

którą poeta opiewał w swej pieśni,

ani zapachem, ani ciepłą wyspą

na tafli łoża, do której się zbliżał. 

 

Była jak długie rozpuszczone włosy,

jak wsiąkły deszcz, co dawno już nie pada,

jak rozproszony ogromny majątek. 

 

Była korzeniem, co pozostał w ziemi.

 

Dlatego też, gdy nagle bóg przystanął

i krzyknął z bólem: Odwrócił się jednak!,

nie rozumiejąc, zapytała: Kto? 

 

Lecz twarzy tego, który stał jak cień

w prześwicie wyjścia, na świetlistym tle,

nie można było poznać. Stał bez ruchu,

patrząc i patrząc, jak na owej ścieżce,

ciągnącej się jak chodnik pośród łąk,

posłaniec bogów, bóg wszelkiej wędrówki,

ze smutkiem w oczach zawraca bez słowa

w ślad za tą, która szła już w drugą stronę

krokiem spętanym przez wstęgi całunu,

drobiąc niepewnie, niczym niewzruszona. 

 

Przełożył Antoni Libera

Samson


Klasyczny mięśniak: gołymi rękami zabija lwa i wyrywa bramę miasta, oślą szczęką miażdży całą armię, siłą mięśni burzy budynek. Tak mogłaby się zacząć opowieść o Herkulesie, Supermanie albo każdym innym herosie.

Samson - bo o nim mowa - to klasyczne przedstawienie archetypu wojownika. Postać i historia Samsona, którego siła tkwiła we włosach, niemal od zawsze inspirowała artystów. Jego nadludzkie siły i nieroztropna miłość, która doprowadziła go do zguby, była świetną kanwą dla hollywoodzkich opowieści o starożytnym superbohaterze. 

Kadr z filmu Samson, reż. Bruce Macdonald (2018)

Historię Samsona przeniesiono na ekran kilkukrotnie. Hollywodzki Samson i Dalila z 1949 zdobył dwa Oskary, a w główne role wcielili się Victor Mature i Hedy Lamarr. Dość znana jest również telewizyjna ekranizacja z 1984 roku z Antonym Hamiltonem, nominowana do nagrody Emmy za "wyjątkowe fryzury" oraz film z 1996 roku, do którego muzykę napisał Ennio Morricone, z Erikiem Thalem w roli Samsona. W 2018 na ekrany weszła koprodukcja amerykańsko-południwoafrykańska o tym samym tytule, która została nisko oceniona przez krytyków.

Muskularny heros i bliskowschodnia femme fatale pojawia się na wielu płótnach, żeby wymienić chociażby Rubensa, Van Dycka czy Rembrandta, który namalował kilka obrazów, których tematem były heroiczne dzieje Samsona.

W okresie baroku i romantyzmu powstało kilka oper i oratoriów, z których najsłynniejsze jest dzieło Haendla z 1742 roku. Polski raper KęKę w 2018 roku nagrał utwór Samson, który znalazł się na jego płycie To tu.


Ostatni z sędziów

Historię Samsona poznajemy dzięki biblijnej Księdze Sędziów, pisanej przez wielu autorów między XII a VIII wiekiem p.n.e. Tak jak inne księgi Starego Testamentu, przedstawia ona o historię Izraela i składa się w znacznej części z fantastycznych opowieści o charyzmatycznych plemiennych bohaterach. Niektóre z nich - częściowo lub w całości - były obecne w mitologiach innych ludów starożytnych. 

Moment w historii Izreaela, o którym opowiada Księga Sędziów, to czas po wyjściu Żydów z Egiptu pod wodzą Mojżesza i wejściu do kraju Kanaan pod wodzą Jozuego, a przed zdobyciem Jerozolimy przez króla Dawida, czyli około 1200-1030 p. n. e. 

Bliskie sąsiedztwo Filistynów i liczne klęski w podoboju plemion kananejskich sprawiło, że naród żydowski wielokrotnie oddalał się od Jahwe, przyjmując bałwochwalczy kult bóstw lokalnych ludów.

To właśnie następujący po sobie "sędziowie" mieli zwracać Izrealitów na powrót ku Bogu Jedynemu.

Ostatnim z sędziów był Samson.


Narodziny superbohatera

Już jego narodzinom towarzyszyły nadprzyrodzone okoliczności.

Matka Samsona, żona Manoacha z Sorea, była niepłodna. Pewnego dnia - jak to się w Biblii zdarzało i zdarzać będzie - ukazuje się jej Anioł, obwieszczając jej, że pocznie i urodzi syna, który wybawi Izrael z okupacji filistyńskiej. 

Anioł nakazał jej surowo, że od urodzenia aż do śmierci, nie wolno ścinać mu włosów.

Na owe czasy taki nakaz nie był niczym nadzwyczajnym. W ówczesnym prawie żydowskim praktyka taka była nazywana nazireatem. Był to ślub albo nakaz Boży dotyczący powstrzymywania się od picia wina i strzyżenia włosów, unormowany w prawie żydowskim. Samson miał się tym samym stać nazirejczykiem.

Manoach i jego żona początkowo nie zdawali sobie sprawy, że tajemniczy mężczyzna, który przybył, by obwieścić im radosną nowinę, jest aniołem. Aniołowie, którzy pojawiają się w Biblii od czasu do czasu, nie przypominają bowiem tych skrzydlatych cherubinów, które znamy z późniejszego malarstwa czy popkultury. 

Dopiero kiedy Manoach przyniósł koźlę, aby poświęcić z niego ofiarę na ołtarzu dla Jahwe, tajemniczy mężczyzna wstąpił w płomień na ołtarzu i więcej go już nie widzieli.  

Eustache Leseur, Ofiara Manoacha, 1640

Love story

Oczywiście nie mógł Samson tak po prostu zakochać się w jakiejś dobrej i gospodarnej Żydówce. Upatrzył sobię na żonę pewną filistyńską piękność. Pomysł ten niezbyt spodobał się jego rodzicom: oto przyszły pogromca Filistynów chce poślubić Filistynkę. Niezbadane są wyroki niebios.

Był to bowiem zamysł samego Boga, który znalazł sposób, by poróżnić Izraelitów z Filistynami.

Udał się więc Samson wraz z rodzicami do winnic Timmy, gdzie mieszkała przyszła panna młoda, by prosić o jej rękę. Kiedy tam szli, na spotkanie wyszedł im lew. Samson rozdarł go gołymi rękami. A kiedy następnym razem szli tą samą drogą, na zaślubiny, w porzuconej wcześniej padlinie znalazł miód wraz z całym rojem pszczół. Wydobył miód z jej wnętrza, jadł i podał rodzicom, nie mówiąc im jednak, skąd go wziął.

Rubens, Samson walczący z lwem (1628)

Wesele trwało siedem dni. 

Z obawy przed Samsonem rodzice panny młodej postawili przy nim trzydziestu Filistynów, którzy mieli go pilnować.



Zagadka Samsona

W trakcie wesela Samson zadał im zagadkę: 

"Z tego, który pożera, wyszło to, co jest spożywane, a z mocnego wyszła słodycz". 

Założyli się o trzydzieści lnianych płaszczy i trzydzieści ozdobnych szat. Dość osobliwa nagroda dla trzydziestu facetów z pierwotnego plemienia.

Jako że Filistyni nie umieli znaleźć rozwiązania, a bardzo im na tych płaszczach zależało, udali się do panny młodej z taką oto propozycją:

"Namów swego męża, aby nam podał rozwiązanie zagadki, w przeciwnym bowiem razie zniszczymy ogniem ciebie i dom Twojego ojca". 

Propozycja naprawdę nie do odrzucenia.

Rembrandt, Wesele Samsona, 1638

Otóż przerażona małżonka tak bardzo naprzykrzała się Samsonowi przez kolejne dni, że w końcu uległ jej namowom i siódmego dnia podał jej rozwiązanie:

"Cóż słodszego niż miód, a cóż mocniejszego niż lew".

Samson przegrał zakład. Jako człowiek honorowy, ogarnięty duchem Pana, napadł na pobliski Aszkelon, gdzie zabił trzydziestu mężczyzn i zerwał z nich lniane płaszcze i ozdobne szaty, które oddał Filistynom, by dotrzymać danego słowa.

Rozgniewany na żonę, która zdradziła rozwiązanie towarzyszom, odprawił ją, oddał jednemu z nich i wrócił do domu swojego ojca.

Może nas zaskakiwać brutalność tej historii i budzić nasze, skądinąd słuszne, oburzenie na biblijne zwyczaje. Pamiętajmy jednak, że mit ten powstał ponad 12 tysięcy lat temu i prawdopodobnie takie właśnie obyczaje panowały wśród pierwotnych ludów. Przedmiotowe traktowanie kobiet nie było wtedy niczym nadzwyczajnym i nie ograniczało się tylko do starożytnych Hebrajczyków. Mojżeszowe "Nie zabijaj" nie odnosiło się do innych, ale wyłącznie do członków własnego plemienia. Dopiero dziesięć tysięcy lat później Jezus rozszerzył te zasady na wszystkich ludzi. Również jego bezwzględny zakaz odprawiania żony, jak wtedy pojmowano rozwód, był wobec ówczesnego prawa bardzo postępowy. Wcześniej bowiem, odprawiona kobieta traciła wszelkie źródło utrzymania i społeczny szacunek. 


Czas zemsty

Kiedy opadł gniew, po kilku dniach Samson postanowił odwiedzić swoją żonę, ale jej ojciec zabronił mu się z nią spotkać, oferując w zamian swoją drugą córkę. Obrażony tą odmową Samson uznał, że nie będzie miał winy, jeżeli teraz, kiedy zabrania mu się spotkania z legalnie poślubioną żoną, wyrządzi jakąś szkodę Filistynom.

Zemsta była tyleż spektakularna, co okrutna. Zebrał trzysta lisów, związał ich ogonami po dwoje, a między nim umieścił pochodnie i podpalił je. Listy rozbiegły się po polach, podpalając plony.

Samson zapowiedział, że nie spocznie, dopóki nie zemści się na nich za to, co mu zrobili.

W odwecie Filistyni najechali na Judejczyków. 

Trzy tysiące mieszkańców Judy udało się do Samsona, opowiadając o o najeździe. Judejczycy oznajmili mu, że przyszli go związać i oddać w ręce Filistynów.  Samson nie protestował. Kazał im jedynie przyrzec, że sami się na niego nie targną, a kiedy mu to obiecali, dał się im związać powrozami i oddać w ręce najeźdzców, który przyjęli go z okrzykami triumfu. 

Samson jednak opanowany duchem Pana zerwał więzy, znalazł nieopodal świeżą oślą szczękę, którą chwycił i zabił nią armię najeźdźców, w liczbie tysiąca mężczyzn.


Po zwycięstwie, przez dwadzieścia lat sprawował rządy nad Izraelem.


Dalila

Pewnego dnia zakochał się w Dalili z doliny Sorek.

Biblia nie rozpisuje się za bardzo o tej miłości - tę lukę wypełniły późniejsze opowieści, obrazy, muzyka i filmy,

Elisabeth Hurley i Eric Thal, Samson i Dalila, 1996

Pewnego dnia władcy filistyńscy dostrzegli szansę, by wykorzystać słabość Samsona do kobiety. Udali się do niej, żeby namówiła Samsona, by zdradził jej tajemnicę swojej siły. Każdy z nich obiecał jej tysiąc srebrników. 

Trzeba przyznać, że Dalila nie owijała w bawełnę. Powiedziała do niego wprost: "Powiedz mi, proszę cię, gdzie tkwi twoja wielka siła, i czym by cię można i obezwładnić". 

Samson oszukał Dalilę. 

Powiedział, że jeśli zwiąże go siedmioma surowymi linami, wtedy zostanie obezwładniony. Tak zrobiła. Ale gdy przyszli po niego Filistyni, zerwał powrozy i ich rozgromił. 

Scena ta powtórzyła się wiele razy. Ilekroć Dalila prosiła Samsona, by wyjawił sekret swojej siły, wypominając mu wcześniejsze oszustwa, tylekroć Samson wymyślał nowy rodzaj więzów, którymi będzie go mogła obezwładnić.

Pewnego dnia, przyszła do niego i zarzuciła mu, że nie może jej kochać, skoro nieustannie ją oszukuje. Odtąd codziennie robiła mu wyrzuty, aż w końcu otworzył przed nią serce i zdradził, żę jego siła tkwi we włosach:

"Głowy mojej nie dotknęła nigdy brzytwa, albowiem od łona matki jestem Bożym nazirejczykiem. Gdyby mnie ogolono, siła moja odejdzie, osłabnę i stanę się zwykłym człowiekiem."

José Echenagusía, Samson i Dalila, 1887

Kiedy przyszła noc, Dalila uśpiła Samsona na swoich kolanach i przywołała pewnego mężczyznę, by ogolił mu głowę. Po czym obezwładniła go i przywołała Filistynów. Ci wyłupiwszy mu oczy, zaprowadzili go do Gazy, gdzie przykuty dwoma łańcuchami z brązu musiał w więzieniu mleć ziarno.

Filistyni zaczęli świętować swoje zwycięstwo. Oddawali cześć swojmu bogu Dagonowi, którego chwalili za jego wielkość.

Tymczasem Samsonowi rosły włosy.

Pewnego dnia, w trakcie jednej takiej celebracji, kazali przywołać Samsona, by móc się z niego naśmiewać. Wysłano chłopca, by go przyprowadził. Ślepy Samson poprosił go, aby przywiódł go pod kolumny, na któych wspiera się dom, w którym przebywali wszyscy włądcy filistyńscy, a na którego dachu zgromadziło się trzy tysiące mężczyzn.

Samson przywołał wtedy Boga:

"Panie Boże, proszę Cię, wspomnij na mnie i przywróć mi siły przynajmniej na ten jeden raz! Niech pomszczę raz jeden na Filistynach moje oczy!"

Wtedy ujął dwie kolumny, na których opierał się cały dom, szarpnął nimi, a dom runął na wszystkich, grzebiąc w swoich gruzach Samsona razem z innymi. 


Wszystkie cytaty pochodzą z: Biblia tysiąclecia, wydanie piąte, Poznań 2000.


Interpretacje

Opowieść o Samsonie dorobiła się wielu interpretacji chrześcijańskich. 

Święty Paweł w Liście do Hebrajczyków wychwalał go za jego wiarę. Ambroży, biskup Mediolanu i Ojciec Kościoła żyjący w czwartym wieku przedstawiał Dalilę jako filistyńską prostytutkę i przestrzegał, że mężczyźni powinni unikać małżeństwa z innowierczyniami, powołując się na zakończenie tej pozamałżeńskiej miłości.

Wielu chrześcijańskich autorów widziało w Samsonie zapowiedź (prefigurację) Chrystusa, dostrzegając takie podobieństwa w ich życiu jak zwiastowanie narodzin przez aniołów, którzy zapowiedzieli, że jeden i drugi ocalą swój lud. Tak jak Samson pokonał lwa, tak Jezus pokonał szatana; Samson został zdradzony przez Dalilę, a Jezus przez Judasza, obydwaj sprzedani za srebrniki.

Współcześni mitoznawcy, widzą z kolei w Samsonie ludowego bohatera i porównują go z Heraklesem. Obydwaj zabili gołymi rękami lwa oraz wyrwali miejską bramę. Obydwaj zostali zdradzeni przez kobietę - Samson przed Dalilę, a Herakles przez Dejanirę i obydwaj ponieśli śmierć ze swojej winy. 

Niektórzy współcześni intepretatorzy (m. in. Brian Wicker Samson Terroristes: A Theological Reflection on Suicidal Terrorism - za angielską Wikipedią) widzą w Samsonie samobójcę-terrorystę i porównują go do zamachowców na World Trade Centre w 2001 roku.




Projekt: Mity


Od jakiegoś czasu chodził za mną pomysł, żeby na nowo przeczytać i zebrać w jednym miejscu najważniejsze europejskie mity. 

Wybierając się do pierwszego lepszego muzeum, sięgając po jakikolwiek tomik poezji czy idąc do opery, znajdziemy setki tysięcy wariacji na temat mitów i opowieści naszej kultury. 

Nie znając ich treści, trudno będzie nam cokolwiek zrozumieć z malarstwa Tycjana czy Caravaggia, z dzieł Monteverdiego czy Vivaldiego, z twórczości Herberta czy Elliotta.


Mity to podstawowe jednostki sensu

Bez ich znajomości trudno wyobrazić sobie, jak można zrozumieć własną kulturę, a bez rozumienia swojej kultury, trudno też zrozumieć samego siebie.

Są bramą, która daje nam nagły i głęboki wgląd w istotę, bez konieczności precyzyjnej, matematycznej analizy, a często jedno i drugie nie wykluczają się wzajemnie. Przeciwnie, bywa, że sam mit staje się podstawą jakiejś teorii naukowej czy paranaukowej. 

Freud użył mitów o Edypie czy Narcyzie do wyjaśnienia skomplikowanych konfliktów psychicznych, które mogą dręczyć jednostkę.

Dla Carla Gustava Junga w pewnym momencie wydało się jasne, że przedstawienia mityczne - w poezji, malarstwie, muzyce - są tylko reprezentacjami czegoś głębszego - wzorców przeżywania, reagowania i nadawania sensu, zapisanych w zbiorowej nieświadomości. Tak powstała jego teoria archetypów. 

Kino erotyczne - to dziedzina Erosa, afrodyzjaki - Afrodyty, choroby weneryczne - to domena Wenery, nimfomania - seksualnie rozbudzonych Nimf.

Styks, Hades, Acheront - to nazwy zakładów pogrzebowych.


Mity to cząstki organizujące opowieść

Kiedy mówimy o jakimś zajęciu, że jest syzyfową pracą, od razu wiemy o co chodzi. Tak samo z panicznym strachem, tytanicznym wysiłkiem, Odyseuszową tułaczką, wiernością Penelopy, syrenim śpiewem, biblijnym potopem, wieżą Babel, ziemią obiecaną, hiobową wieścią, judaszowymi srebrnikami niewiernością Tomasza, czy - zbliżając się do naszych czasów - scenami dantejskimi, benedyktyńską cierpliwością albo opowieścią o brzydkim kaczątku.

Poza tym, są to często pojechane, zryte, mrożące krew w żyłach historie. 

Wiele z nich trzeba by dzisiaj pewnie ocenzurować w imię politycznej poprawności.

Postaram się tutaj wybrać i opowiedzieć zwięźle kilka z nich - dla przypomnienia i własnej przyjemności.

A jeśli ktokolwiek, kto tutaj kiedyś zajrzy, będzie miał również z tego jakiś pożytek, to autor tych słów będzie miał z tego dużą radość. 


Sandro Botticelli, Narodziny Wenus (ok. 1485)



Gethsemani


Jesus Christ Superstar



Przez setki lat historia Jezusa była centralnym mitem kultury zachodniej. Wraz z oświeceniem zaczęło się to zmieniać od XVIII wieku, a przyspieszyło gwałtownie w połowie ubiegłego stulecia, wraz z rewolucją obyczajową i umasowieniem komunikacji. Dzisiaj Zachód jest rozdarty pomiędzy dwoma paradygmatami kulturowymi: religijnym i laickim, ta wojna – głównie za pośrednictwem środków komunikacji – rozgrywa się dość agresywnie. Czym jest mit – i jaką funkcję pełni on dla ludzkiej psychiki czy świadomości społecznej – nie będę pisał. Jeśli ktoś chciałby to zagadnienie zgłębić, napisano na ten temat wiele przenekliwych analiz i interpretacji, żeby wymienić choćby Junga, Eliadego czy Kołakowskiego.

I tak jak zasugerowano w zakończeniu Ewangelii św. Jana, Jezus dla jednych jest Bogiem, zbawicielem, mesjaszem, nauczycielem, duchowym przewodnikiem; dla innych szarlatanem, szaleńcem z urojeniami wielkościowymi, jeszcze dla innych – postacią bajkową, nieróżniącą się zasadniczo od latającego potwora spaghetti, zmyśloną dla potrzeb ustanowienia duchowej władzy nad tłumem, by nim skutecznie manipulować.

To, za kogo ludzie będą uważać Jezusa nie ma wielkiego znaczenia z perspektywy samej opowieści. A jest to opowieść potężna, żywa, sięgająca najwrażliwszych pokładów ludzkiej psychiki, bo obejmuje takie doświadczenia psychiczne jak odrzucenie, opuszczenie, zdrada, poświęcenie, cierpienie fizyczne, sąd, śmierć, nadzieja na lepsze jutro (nawet jeśli obietnica lepszego jutra przeniesiona jest poza granicę fizycznej śmierci) i wreszcie – przyjaźń i miłość.

Mamy setki różnych interpretacji historii Jezusa: katolicką, prawosławną, gnostyckie, protestanckie, wreszcie mnogość interpretacji laickich, wśród których jedna z moich ulubionych: muscial Andrew Lloyda Webbera z 1970 roku, z tekstem Toma Rice’a (tego samego, który napsiał również teksty piosenek do „Króla Lwa”, mojej ulubionej bajki Disneya).

Judasz



W historię zostajemy wprowadzeni przez Judasza, który przedstawia się jako prawa ręka Jezusa w zawiązanym przez nich kontrkulturowym ruchu przeciwko opresji władzy (dlatego w filmowej wersji z 1973 roku pierwsi chrześcijanie są ucharakteryzowani na hipisów).






W pierwszej piosence, „Heaven on their minds” („Niebo w ich głowach”) Judasz zarzuca Jezusowi, że ich plan wymknął się spod kontroli:

My mind is clearer now - at last all too well
I can see where we all soon will be
If you strip away the myth from the man
You will see where we all soon will be 


Już wszystko jasne jest
i wiesz, martwię się
dokąd twój cały plan zmierza dziś
jeśli w absurd ten będziesz chciał dalej brnąć
wszystko nam może się wymknąć z rąk. Jezu!

Kiedy Judasz zdaje sobie sprawę, że ruch zapoczątkowany przez Jezusa i jego followersów zyskał poparcie mas, głównie za sprawą dokonywanych przez niego cudów, przeraża się, że dojdzie do krwawego stłumienia spisku przez władze rzymskie, aby zapobiec rodzącej się wśród Żydów groźbie rewolucji. Ostrzega Jezusa, przemawia do jego rozsądku, żeby zawrócił z drogi i ustąpił, gdyż sprawy zaszły za daleko. Jezus postanowił grać rolę, w której obsadził go tłum: Mesjasza, zbawiciela, wyzwoliciela z ucisku – i sam zaczął wierzyć w to, za kogo uważa go tłum, mimo iż na początku tego nie planował. Jego celem miało być przebudzenie sumień, zmiana postępowania, nawrócenie, wejście na ścieżkę etyczną, tymczasem został uznany za Boga:

You really do believe this talk of God is true
And all the good you've done will soon get swept away
You've begun to matter more than the things you say 


Zacząłeś wierzyć w to, co inni mówią ci
naprawdę wierzysz w to że możesz Bogiem być
zaślepił cię ten tłum co tak uwielbia cię
a nasz niedawno wspólny cel przestał liczyć si
ę

Obawy Judasza  się wzmagają. Wspomina, że na początku nie było mowy o tym, że Jezus zostanie obwołany Bogiem. Próbuje go przekonać, że jeśli nie przerwie tego spektaklu, cała historia skończy się źle: zostanie zamordowany, a wraz z nim jego uczniowie i zwolennicy. 

I remember when this whole thing began
No talk of God then - we called you a man
And believe me - my admiration for you hasn't died
But every word you say today
Gets twisted round some other way
And they'll hurt you if they think you've lied


Na początku, musisz zgodzić się z tym
nie było mowy, że Bogiem chcesz być
jestem z tobą i możesz liczyć na mnie nadal lecz
czy wiesz że każde z twoich słów
wciąż przeinacza ten twój lud
gdy zawiedziesz mogą skrzywdzić cię

Dostajemy jednocześnie w tym samym tekście wskazówkę, że Judasz może być zazdrosny o sławę, która otacza Jezusa, że mimo iż był to ich wspólny plan, a sam Judasz został odsunięty na bok. To również historia o rywalizacji o pozycję lidera:

Listen Jesus I don't like what I see
All I ask is that you listen to me
And remember - I've been your right hand man all along
You have set them all on fire
They think they've found the new Messiah
And they'll hurt you when they find they're wrong


Słuchaj Jezus niepokoi mnie to
powiedz szczerze czy zmieniło się coś
nie chcesz słuchać i decydować chcesz nagle sam
czemu dajesz im nadzieję
że nowy mesjasz zszedł na ziemię
będą wściekli że nie jesteś nim

To, co się wydarzyło potem, możemy doczytać w Ewangelii wedgług świętego Łukasza:

Wtedy szatan wszedł w Judasza, zwanego Iskariotą, który był jednym z Dwunastu. Poszedł więc i umówił się z arcykapłanami i dowódcami straży, jak ma im Go wydać. Ucieszyli się i ułożyli się z nim, że dadzą mu pieniądze. On zgodził się i szukał sposobności, żeby im Go wydać bez wiedzy tłumu.

Cały musical Webbera jest oparty na Ewangeliach, jednak w luźny sposób interpretowanych. Mamy tutaj zatem piosenki-arie, opowiadające o gniewie Jezusa w świątyni (The Temple), trędowatych (Lepers), słynną piosenkę Marii Magdaleny (I don’t know how to love him), o wjeździe do Jerozolimy (Hosanna), ostatniej wieczerzy (Last Supper) czy piosenkę Heroda (Herod’s song).


Getsemani



Kontrapuntkem dla Judaszowego songu, a zarazem centralną – i najbardziej przejmującą – jest aria Getsemani (I only want to say) – modlitwa Jezusa w Ogrodzie Oliwnym. Zbudowana na muzycznym motywie lamentu (wywodzącym się z muzyki barokowej), jest wyzwaniem dla wykonawców, gdyż występują w niej bardzo wysokie partie.

W Biblii Tysiąclecia modlitwa w ogrodzie Getsemani, znajdującego się w Dolinie Cedronu u pondóża Góry Oliwnej, z widokiem na górę Moria, opatrzona jest przedtytułem: „Modlitwa i trwoga konania”. Jest to jeden z najtragiczniejszych momentów w Nowym Testamencie, a może i w całej literaturze w ogóle.

Oto Jezus przybył na Górę Oliwną ze swoimi przyjaciółmi, wiedząc, że Judasz już go wydał i zaraz przyjdzie straż, aby go pojmać. Prosi swoich uczniów o czuwanie i obecność w godzinie trwogi. Uczniowe jednak zasypiają. Jezus zostaje sam wobec strachu przed męką i śmiercią, o których wie, że go za chwilę czekają.

Następuje modlitwa ze słynnym: «Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!».

To właśnie ta modlitwa staje się podstawą arii Getsemani. Tim Rice rozwija ją w genialny sposób, który ukazuje najbardziej wrażliwą i ludzką stronę Jezusa. Ten, który mianował się Bogiem i wytrwał kuszenie na pustyni, przeżywa moment wielkiego lęku i trwogi.







Piosenka po przedzona jest recytatywem, dwukrotnym zawołaniem do przyjaciół:

„Czy żaden z was ze mną nie zostanie? Piotrze, Janie, Jakubie?” 
„Will none of you wait with me, Peter, John, James?”

To moment wielkiej intymności i bliskości, w którym kryje się strach i niepewność („Tęskność, smutek, strach go ściska”). Jesteśmy naocznymi świadkami sceny, w której Jezus rozmawia sam na sam z Ojcem. Jest to scena pełna archetypów, jak powiedzieliby jungiści, konfrontacji ojca i jego oczekiwań wobec syna (a oczekiwania te, jak wiemy, są bardzo wygórowane – Ojciec oczekuje od Syna śmierci na krzyżu) z synem, który prosi ojca o litość i o zmianę zdania.

Najprostsza definicja modlitwy to „rozmowa z Bogiem”, przy czym za każdym razem człowiek staje w modlitwie samotny, z nadzieją, że Bóg go usłyszy. Skoro to jednak rozmowa, to jak odpowiada Bóg? Na modlitwie nie widać ani nie słychać Boga fizycznego, więc człowiek rozmawia z Bogiem w sobie, stamtąd mu też Bóg odpowiada. Psychoanalitycy powiedzieliby być może, że człowiek rozmawia ze swoim superego – czyli uwewnętrznionym obrazem Boga (ojca).

W wersji Tima Rice’a, Jezus rozpoczyna tę modlitwę z wielką uległością:

I only want to say
If there is a way
Take this cup away from me for I don't want to taste
its poison
Feel it burn me, I have changed, I'm not as sure as
when we started


Chcę tylko powiedzieć,
Że jeśli istnieje taka możliwość,
Oddal ode mnie ten kielich, z trucizną, której nie chcę próbować.
Czuję, jak mnie to wypala, zmieniłem się, nie jestem tak pewien,
jak wtedy, gdy zaczynaliśmy

Oznajmia, że doszły go wątpliwości i nie jest już pewien, tak jak na początku, że na pewno chce wydać się na mękę i ponieść bolesną śmierć. Prosi więc ojca, żeby ten zmienił swoją wolę i nie posyłał tam, gdzie on boi się iść. Decyzja, przyrzeczenie dane niegdyś ojcu, że poniesie krzyż zgodnie z jego oczekiwaniami, wydaje mu się odległa. Zdaje sobie sprawę, że podjął ją w momencie emocjonalnego natchnienia, ale teraz, kiedy początkowe uniesienie poczuciem misji opadło, jest zmęczony, smutny i chciałby zrezygnować. Mówi, że przez ostatnie trzy lata starał się tak bardzo, że powinien już był spełnić wszystkie oczekiwania ojca.

Then I was inspired
Now I'm sad and tired
Listen surely I've exceeded expectations tried for three years
Seems like thirty
Could you ask as much from any other man?


Wtedy byłem natchniony,
teraz jestem smutny i zmęczony.
Słuchaj, z pewnością przekroczyłem wszelkie oczekiwania, trudziłem się przez 3 lata,
a wydaje się jakby było ich 30,
Czy mógłbyś żądać tak wiele od jakiegokolwiek innego człowieka?

Smutek i trwoga przechodzi stopniowo w złość i próbę wzbudzenia u ojca poczucia winy. Przejście to podkreśla muzyka Webbera, która z delikatnego lento, przechodzi w patetyczny lament (But if I die), a następnie w bigbeandową wstawkę (I want o know, my God), mocno kontrastującą z całym charakterem pisoenki:


But if I die
See the saga through and do the things you ask of me
Let them hate me, hit me, hurt me, nail me to their tree
I'd wanna know I'd wanna know my God
I'd wanna see I'd wanna see my God
Why I should die
Would I be more noticed than I ever was before?
Would the things I've said and done matter anymore?
I'd have to know I'd have to know my Lord
I'd have to see I'd have to see my Lord
If I die what will be my reward?
I'd have to know I'd have to know my Lord
Why should I die?
Can you show me now that I would not be killed in vain?
Show me just a little of your omnipresent brain
Show me there's a reason for your wanting me to die
You're far too keen on where and how and not so hot on why


Ale jeśli umrę,
Historia się dopełni i zrobię rzeczy, których ode mnie oczekujesz.
Pozwolę by mnie nienawidzili, bili i przybili do drzewa.
Chciałbym wiedzieć, Chciałbym wiedzieć mój Boże,
Chciałbym zrozumieć, Chciałbym zrozumieć mój Boże,
Dlaczego powinienem umrzeć?!
Czy będę bardziej zauważany niż kiedykolwiek wcześniej?
Czy rzeczy, które powiedziałem i zrobiłem będą dalej miały znaczenie?
Muszę wiedzieć, muszę wiedzieć mój Panie,
Muszę zrozumieć, muszę zrozumieć mój Panie,
Co będzie mą nagrodą jeśli umrę?
Muszę wiedzieć, muszę wiedzieć mój Panie,
Dlaczego powinienem umrzeć?
Czy mógłbyś mi teraz udowodnić, że nie umrę na marne?
Pokaż mi choć mały kawałek Twego wszechobecnego umysłu
Pokaż mi, że istnieje powód, dla którego chcesz bym umarł.
Zbyt chętnie skupiasz się na tym gdzie i jak, a nie dlaczego.

To moment bardzo dramatycznego napięcia. Jezus jest wściekły na ojca, bo nie rozumie dlaczego warunkiem wypełnienia misji zbawienia ludzkości jest właśnie jego śmierć na krzyżu (powtarzające się pytania: „Dlaczego?”). Pyta, czy jeśli poniesie śmierć, to ojciec go wreszcie dostrzeże (!). Nie wie, czy jego śmierć nie pójdzie na marne, czy rzeczywiście jest ona wystarczająca, żeby odkupić ludzkość od grzechu (bo taki sens nadaje ofierze Jezusa chreścijaństwo). Domaga się, żeby ojciec pokazał mu choć kawałek swojego wszechogarniającego umysłu, żeby i on, Jezus, sam mógł poznać sens swojej własnej śmierci.

Dojmujący jest fragment, w których Jezus pokazuje się jako syn, poświęcający się na własną śmierć, ażeby uzyskać wreszcie aprobatę surowego ojca-sędziego. Jest to ofiara największa i ostateczna, którą ponosi w imię spełnienia jego oczekiwań. Dzisiaj dostrzeglibyśmy w tym ogromne okrucieństwo ze strony Boga-ojca, a jest to przecież podstawa całego chrześcijaństwa.

(Psychoanalitycy mogliby się doszukiwać w tej scenie jednego z możliwych rozwiązań kompleksu Edypa. Nie zapominajmy, że Jezus został opuszczony przed urodzeniem przez swojego prawdziwego ojca i został zaadoptowany przez męża swojej matki. Więc poczucie opuszczenia przez ojca musiało mu towarzyszyć przez całe życie, a scena rozmowy w Ogrodzie Oliwnym jest tylko jego powtórzeniem).

Jezus jest bezsilny wobec wololi ojca i zaczyna sobie uświadamiać, że nie może jej odwrócić, a jednocześnie jej się poddaje i postanawia ją wypełnić. Na nowo pojawia się w nim smutek, zmęczenie, zrezygnowanie, widocznie jeszcze bardziej niż na początku. Piosenka kończy się naturalistyczną antycypacją ukrzyżowania: Jezus wyrzuca ojcu, że będzie się bezczynnie patrzył na mękę i śmierć swojego syna.

Alright I'll die!
Just watch me die!
See how I die!
Then I was inspired
Now I'm sad and tired
After all I've tried for three years seems like ninety
Why then am I scared to finish what I started
What you started - I didn't start it
God thy will is hard
But you hold every card
I will drink your cup of poison
Nail me to your cross and break me
Bleed me beat me kill me take me now -
Before I change my mind


Dobrze więc umrę!
Tylko oglądaj mą śmierć!
Patrz jak umieram!
Wtedy byłem natchniony,
teraz jestem smutny i zmęczony.
Trudziłem się ciągle przez 3 lata,a wydaje się jakby było ich 90
Dlaczego więc boję się dokończyć to, co zacząłem...
Co Ty zacząłeś! - bo ja tego nie zacząłem!
Boże, Twa wola jest ciężka,
Ale to Ty rozdajesz karty.
Wypiję zatem Twój kielich trucizny,
Przybij mnie do swojego krzyża i złam mnie,
Daj mi się wykrwawić, biczuj mnie i weź mnie teraz....
Nim zmienię swe zdanie

Oczywiście współczesna interpretacja Webbera/Rice’a to tylko jedna z licznych interpretacji, które znamy. Scena w ogrodzie Gethsemani była inspiracją dla sztuki europejskiej zarówno w malarstwie, jak i w muzyce (by wymienić choćby Pasje Bacha). Katolicy jej pamiątkę obchodzą tuż po wielkoczwartkowej liturgii. Polska tradycja zna wiele pieśni wielkopostnych, w której ogrójec jest jednym z ich naczelnych tematów. Jedną z nich jest XVII-wieczna pieśń „Ogrodzie oliwny”, króra opisuje dokładnie tę samą scenę, co interpretowany utwór Webbera. Opowiada ona w podobny sposób, z punktu widzenia 3-osobowego obserwatora, który na początku zwraca się piękną, efektowną, konceptualną apostrową do Ogrodu Oliwnego.


Ogrodzie Oliwny, widok w tobie dziwny!
Widzę Pana mego, na twarz upadłego.
Tęskoność, smutek, strach Go ściska!
Krwawy pot z Niego wyciska.
Ach, Jezu mdlejący, prawieś konający!


Kielich gorzkiej męki z Ojca Twego Ręki.
Ochotnie przyjmujesz, za nas ofiarujesz.
Anioł Ci się z nieba zjawia,
O męce z Tobą rozprawia,
Ach, Jezu strwożony, przed męką zmęczony!


Uczniowie posnęli, Ciebie zapomnieli,
Judasz zbrojne roty stawia przede wroty.
I wnet do Ogrójca wpada
z wodzem swych zbirów gromada.
Ach, Jezu kochany, przez ucznia sprzedany!


Tuż po tej scenie następuje początek męki Jezusa: pojmanie, zaparcie się Piotra, sąd Piłata i wreszcie droga krzyżowa, czyli kluczowe elementy chrześcijańskiej opowieści.

Na YouTube możemy znaleźć mnogość wersji musicalu z desek różnych teatrów muzycznych na całym świecie (również pełne wersje). Poniżej kilka wybranych piosenek.


The Temple (reż. Norman Jewison, 1973)




I don't know how to love him (Yvonne Elliman, reż. Norman Jewison, 1973)






Herod's song (Broadway 2012)




Gethsemane (Steve Balsamo, Holland, 2004)



O chwilach przebłysku, medytacji i zmianie

Nie wiem, jak często przydarza się to innym. Kiedyś, idąc krakowskimi plantami, poczułem - bez powodu - że wszystko jest właśnie tak, jak ma być. Że oto ja - idący sobie gdzieś tam - czuję się nagle częścią wszechświata, że budynki, drzewa, zwierzęta, ludzie - wszystko, nawet uliczny ruch, jest na swoim miejscu i ja w tym wszystkim, z całym swoim bagażem, który wtedy niosłem - jestem tam, gdzie powinienem być. Nie robiłem nic specjalnego, nic wielkiego się nie przytrafiło, nie pracowałem nad niczym ważnym. Gdzieś na horyzoncie może tylko majaczyły jakieś egzaminy w letniej sesji, do których w ogóle nie byłem przygotowany. Przeszłość była wciąż jakoś bolesna, dopiero co wyszedłem z depresji, wciąż ciążyły jakieś żale, z drugiej strony jakaś niejasna przyszłość, co będę kiedyś robił, z kim, jak ułoży się moje życie, czy nie poniosę w niej jakiejś spektakularnej porażki. A tutaj nagle - bez powodu - jestem właśnie tutaj, na tych plantach, w tym punkcie, a nie w innym - i wszystko jest takie na miejscu, łącznie ze mną.

Nie wiem, jak to inaczej opisać, ale przez chwilę, poczułem się lekki i wolny; wolny od lęków, wolny od smutku, wolny od konieczności robienia czegokolwiek, żeby poczuć się tak, jak właśnie się poczułem. Niczego w tamtym momencie nie chciałem, o niczym nie myślałem, niczego się nie bałem. Było w tym coś mistycznego, choć na mistycyzmie się nie znam, więc nie wiem, czy mogę to tak nazwać. Było w tym coś jak nagły moment oświecenia - choć oświecony też nie jestem, więc nie wiem, czy miało to coś wspólnego z oświeceniem. Może jakieś zwarcie na synapsach. Może uwolnił się w głowie jakiś woreczek z serotoniną. Coś, w każdym razie, było.

Nie trwało to oczywiście za długo - była to chwila, po czym wszystko wróciło z powrotem. Rozbieganie myśli i planowanie, czy wystarczy mi do końca miesiąca na życie. Czy zdam egzaminy, do których się nie uczę, bo mnie odrzuca na myśl o książkach, a jeśli nie zdam - to jaka katastrofa mnie czeka? Czy iść na imprezę, na którą nie mam specjalnie ochoty iść, ale obiecałem i na kogo wyjdę, jak nie pójdę? I w ogóle, czy jak za te 2 lata skończę studia, to dostanę jakąkolwiek pracę i jaki wobec tego ma sens to całe studiowanie? Wiadomo, myśl goni myśl, goni myśl następną i od prostego pytania: "co dziś na kolację?" przechodzisz do obmyślania wszystkich możliwych sposobów poniesienia porażki we współczesnej Polsce. I zapominasz, że przed chwilą wszystko było takie, jak ma być. Mimo iż, w tamtym zupełnym momencie, byłeś ciągle tą samą osobą - bez pieniędzy, osiągnięć i nachalnej urody.

Ale po takiej chwili przebudzenia uświadamiasz sobie, że ani pieniądze, ani osiągnięcia ani nachalna uroda nie są ci potrzebne, żeby się czuć tak, że wszystko jest jak najbardziej w porządku, łącznie z Tobą samym, w jakimkolwiek momencie życia teraz jesteś i co ci się w tym życiu właśnie wydarza.

A gdyby móc się tak czuć cały czas? Gdyby tak można było, to czemu właściwie wciąż się tak nie czujemy?

Odpowiedź na to pytanie może być bardzo złożona albo bardzo prosta. Skoncentruję się na tej ostatniej: bo nie umiemy. Co więcej, wielu z nas wierzy, że tkwienie w nieszczęściach produkowanych przez własny umysł to co coś, na co jesteśmy skazani. Po prostu tacy jesteśmy i już. To nasz charakter i nie można tego zmienić. Co więcej - wielu z nas próbowało, ale już po paru dniach czy godzinach od postanowienia zmiany nastawienia, dochodziliśmy do wniosku: to nam się nie uda. I wracaliśmy do znanych schematów myślenia o sobie, o innych, o życiu i o świecie.

Tymczasem Matthieu Ricard, od ponad 40 lat buddyjski mnich, z pochodzenia Francuz, uznany przez naukowców z najszczęśliwszego człowieka na świecie (i to nie jest zdanie wytrych - prowadzono na jego mózgu przez 12 lat badania, można sprawdzić), w swojej książce Why meditate? pisze tak:
Jedną z największych tragedii naszych czasów jest to, że znacząco nie doceniamy naszej zdolności do zmiany. Nasz charakter dopóty pozostanie taki sam, dopóki nic nie będziemy robić, by go zmienić. I tak długo pozostanie taki sam, jak długo będziemy tolerować nasze nawyki i wzorce, myśl za myślą. 
Medytacja, jako środek do osiągnięcia lepszego kontaktu ze sobą, z życiem, z tu i teraz, a niekoniecznie od razu oświecenia i nirwany, jest na Zachodzie znana i praktykowana od całkiem niedawna, to pewnie kwestia ostatnich kilkudziesięciu lat. Jej dobrodziejstwa było znane dotąd na Wschodzie i to pewnie w ograniczonych kręgach wtajemniczonych. Dziś coraz częściej sięgają po nią terapeuci, jest ona podstawą terapii poznawczej opartej na uważności (tzw. MBCT - mindfulness based cognitive therapy). Jednocześnie, dla wielu - pozostaje ona jakąś niezrozumiałą fanaberią ludzi oderwanych od rzeczywistości. Tymczasem - jeśli praktykowana umiejętnie, jest czymś zupełnie odwrotnym - zbliża do życia i do rzeczywistości, a oddala od niepokoju rozbieganego (martwiącego się, zalęknionego, itd.) umysłu.

Jak pisze Ricard, niektórzy ludzie uważają swoje osobiste słabości i skonfliktowane emocje jako część swojego wewnętrznego bogactwa. Uważają, że te cechy tworzą jakąś szczególną alchemię ich charakteru i czynią ich przez to wyjątkowymi. Myślą zatem, że powinni akceptować się takimi, jakimi są. Nie zauważają, że właśnie to sprawia, że żyją w chronicznym poczuciu niezadowolenia. Nie zdają sobie sprawy, że odrobina refleksji i wysiłku mogłaby im właściwie pomóc. Czy gdyby ktoś powiedział ci, żebyś spędził_a cały dzień na przeżywaniu zazdrości albo na poczuciu miłości do świata, co byś wybrał_a?
Niezależnie od tego, czego byśmy sobie życzyli, nas umysł jest często wypełniony problemami. Spędzamy wielką ilość czasu trawieni bolesnymi myślami, dręczeni przez złość lub niepokój, liżąc rany zadane złym słowem przez innych. Kiedy doświadczamy tych trudnych momentów, chcielibyśmy umieć uporać się z tymi emocjami; chcielibyśmy wyćwiczyć własny umysł tak, żeby móc uwolnić się od tych przykrych emocji. Jaka to byłaby ulga. Tymczasem, skoro nie wiemy, jak osiągnąć ten rodzaj panowania nad sobą, tłumaczymy sobie, że w końcu, to jest "normalne" tak się czuć, że to jest "naturalne". Taka jest po prostu "ludzka natura". Cokolwiek znajdziemy w "ludzkiej naturze" jest, owszem, "naturalne", ale nie czyni tego razu wszystkiego pożądanym. Choroba, na przykład, dotyka każdego, ale czy to jest powód, żeby nie udać się do lekarza?
Czy zatem można się zmienić? Prawdą jest, że ludzki charakter zmienia się rzadko w przeciągu życia. Ale mimo iż taka zmiana jest czymś, co obserwujemy rzadko, niektórzy ludzie się zmieniają, co pokazuje, że zmiana jest możliwa.

Medytacja to rodzaj praktyki, która pozwala uprawiać i rozwijać pewne ludzkie przyrodzone właściwości w taki sam sposób, jak inny rodzaj treningu umożliwia grę na instrumencie czy wyciskanie stu kilogramów na klatę. Celem medytacji jest przekształcenie umysłu i naszego doświadczania świata. Nie chodzi wcale o to, żeby życie było pasmem przyjemnych doświadczeń, bo nie na tym polega spełnione życie. Chodzi raczej o zmianę sposobu, w który postrzegamy wyzwania własnej egzystencji. Poczucie harmonii, które jest ściśle połączone z miłością do innych, hojnością, cierpliwością, równowagą emocjonalną, to coś, kto chciałby osiągnąć chyba każdy. Ale, jeśli jesteś uczciwy_a wobec siebie, to pewnie przyznasz, że jeszcze ci trochę do tej harmonii brakuje. Gdybyśmy się mogli nauczyć praktykowania takiej miłości do innych i wewnętrznego pokoju, a jednocześnie umieli zredukować egocentryczne dążenia własnego ja, z którego pochodzi cała frustracja, nasze życie nie straciłoby zbyt wiele ze swojego bogactwa - raczej na odwrót.

Chwilowe momenty przebudzenia i harmonii to coś, co czasem się przydarza. Ale, żeby móc zmienić swoje życie tak, żeby harmonia zastąpiła permanentny konflikt i frustrację, trzeba się trochę wysilić. Jednym (choć pewnie nie jedynym) ze sposobów jest medytacja, czyli praktykowanie uważności i życzliwości, w zdyscyplinowany sposób. Jak to robić - to już temat na innego posta (ale i książek na ten temat napisano już wiele).


Korzystałem z książki Matthieu Ricarda "Why Meditate", wyd. Hay House India. Cytaty w moim tłumaczeniu.







Refleksja o ojczyźnie w dwóch cytatach

Erich Fromm w Patologii normalności pisze tak:
(...) Można na przykład zauważyć, że w niektórych krajach, o których dane są ogólnie dostępne, zwykle najgorzej wykształcone i najbiedniejsze klasy społeczne są najbardziej narcystyczne. (...) Dlaczego? Bo właśnie tam, z powodu niedostatku materialnego i emocjonalnego, nędznego życia, nie ma niczego, z czego można by czerpać dumę, oprócz własnej grupy narodowościowej. I nie ma niczego poza prymitywnym narcyzmem, co dawałoby owo poczucie dumy. 

aut. Liliana Piskorska, Autoportret z pożyczonym mężczyzną (ze strony autorki).

Kolejne pytanie z książki Fromma dotyczy już zdrowia psychicznego oraz, można by na to patrzeć szerzej, pojęcia normy. Czy dany człowiek jest zdrowy psychicznie, jeżeli jest przystosowany do społeczeństwa chorych psychicznie? Czy jeśli w danym społeczeństwie normą są zachowania i postawy, które są patologiczne (z psychoanalitycznego już punktu widzenia normy, jak wyżej opisany narcyzm), to czy powinniśmy takich społecznych norm przestrzegać?

Myślę, że w takim wypadku zasadne wydaje się pielęgnowanie postaw, które dla tego społeczeństwa uchodzą za nienormalne i wypracowywanie własnej, niezależnej od tego społeczeństwa, normy.

Starali się to robić wielcy myśliciele religijni Wschodu i Zachodu. Paradoksalnie i smutne jest to, że nauka Jezusa o miłości bliźniego (jakby nie patrzeć: droga i cel do przezwyciężania osobistego narcyzmu), została wprzęgnięta przez polityków do krzewienia idei nacjonalistycznych, szerzących nienawiść do wszelkich innych (nie-Polaków: Żydów, gejów, muzułmanów, itd.).

Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią? (Mt 5, 46-47)

Myślę, że dalsze komentarze są tutaj zbędne.



10 książek, które nie zmienią Twojego życia

Kiedyś pracowałem w sklepie z ciuchami. Raz rozmowa z jedną z koleżanek zeszła na książki, bo zdziwiło ją, że czytam. Ona była przeciwna. Uważała, że to strata czasu. "No wiesz - mówi - przeczytałam kiedyś Alchemika, bo ktoś mi powiedział, że ta książka zmieni moje życie. Gówno prawda! Nic się w moim życiu nie zmieniło." A trzeba dodać, że miała rzeczywiście w życiu duży fakap [pol. bałagan]. Myślę, że przeczytanie całego Dostojewskiego, Freuda i Camusa też niewiele by w jej przypadku pomogło.

Zatem żeby nie tracić twojego czasu obietnicami bez pokrycia i żebyś nie poczuł się oszukany, jak niegdyś moja koleżanka, zrobiłem listę książek, które nic w twoim życiu nie zmienią. Choć po cichu uważam, że odpowiednia lektura może zmienić twój sposób patrzenia i myślenia, a to już dużo. Od tego mogą się zacząć poważne zmiany. Podobno wielkie zmiany zaczynają się właśnie od małych kroków. Cała idea biblioterapii (czyli terapii przez lekturę, niekoniecznie Biblii ;)) opiera się na takim założeniu.

A co to jest odpowiednia lektura? Taka, która porusza w Tobie jakaś ważną strunę. Bo jest masa książek, które przeczytasz ze zrozumieniem, a nawet przyjemnością, ale żadnej wewnętrznej struny nie poruszą. Ale są takie, co będą w tobie rezonować, będziesz czuć, że zostały napisane specjalnie dla Ciebie.

Niżej celowo nie ma ani bestsellerów ani książek z tzw. kanonu. Programowo unikam bestsellerów (nie miałem w ręku ani Zmierzchu ani Dziewczyny z pociągu ani Millenium), a o kanonie napisano trudnym językiem dużo ważnych i mądrych prac, więc już wiele dodać nie mogę. Są to zatem książki, na które trafiłem przypadkiem, przeglądając półki w "Taniej Książce" albo usłyszałem o nich w radiu w jakiejś nocnej audycji.

1. Halfdan W. Freihow, Drogi Gabrielu. List. 

Strach wynika z niewiedzy. Czasem tak sobie myślę, że jedyną rzeczą, której się boisz, jesteś ty sam, ponieważ o sobie wiesz najmniej. Przypuszczam, że stąd bierze się twoje pytanie, które - jak zawsze, gdy chcesz rozmawiać o swoich problemach - zadajesz w zdroworozsądkowy sposób: - Czy to nie jest niebezpieczne?
Nie, Gabrielu. Twoje problemy nie są niebezpieczne. W każdym razie nie w porównaniu z nowotworem, zawałem czy innymi chorobami, na które można umrzeć (...). Jedyne niebezpieczeństwo związane z twoimi problemami polega na tym, że część ludzi nie bierze ich w ogóle pod uwagę. Człowiek, który przez dłuższy czas czuje się systematycznie ignorowany, ośmieszany i niezrozumiany i który nie wie, dlaczego tak się dzieje, któremu nikt tego nie wytłumaczył, może stać się bardzo agresywny i wyładowywać swoją frustrację na innych.

Drogi Gabrielu to wzruszający list napisany przez norweskiego dziennikarza do dorastającego syna cierpiącego na autyzm. Ojciec próbuje zrozumieć świat syna i mu go objaśnić. Pełna wyzwań miłość rozpisana na kilkadziesiąt stron (to cienka książeczka), obowiązkowa dla wszystkich rodziców, także dla wszystkich rodziców swoich wewnętrznych dzieci. Poradnik o tym, jak kochać kogoś, kto jest inny, nieprzystosowany i problematyczny dla społeczeństwa. Taka miłość to nieustanna walka i znoszenie frustracji, ale gdy nie ma wyboru, trzeba się jej nauczyć.

2. Trygve Gulbranssen, A lasy wiecznie śpiewają

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości - Bóg chciał go dzisiaj poskromić i chociaż raniło mu to serce, nie tak trudno było poddać się Bogu, jak mu się początkowo wydało. Pozostawić zemstę Bogu nie oznaczało stchórzyć. Bóg miał przejąć zemstę i karać surowo, tak jak to było napisane w Biblii. Na nic się zdało sprzeciwiać Bogu.
Fabuła rozgrywa się na przełomie XIX i XX wieku na północy Norwegii: surowej, skutej lodem, gdzie nieustępliwa natura reguluje rytm życia. Opowieść o trzech pokoleniach starego chłopskiego rodu Björndal. Oszczędna narracja, raportująca fakty, bez wielostronicowych opisów, roztrząsań i analiz, przypadła mi bardzo do gustu (nie lubię przegadanych książek). Bohaterowie są nieprzystępni, chłodni, powściągliwi w ekspresji, nie bardzo umiejący okazać miłość, której w rzeczywistości są pełni. Świadczą o niej pojedyncze gesty i wypowiadane z rzadka zdania.

Gulbranssen to nie Hamsun i w Norwegii, jak się przekonałem, uważany jest raczej za drugorzędnego pisarza. Ale często drugorzędni pisarze, zanurzeni bardzo w swojej epoce, są w stanie oddać klimat czasów lepiej niż ci, którzy piszą o rzeczach uniwersalnych. A powściągliwa i tajemnicza Północ potrafi pociągać bardziej niż ekspresyjne i dosłowne Południe.

3. Edmund White, Zuch

Ale mnie pociągają mężczyźni - powiedziałem.
Choć słowa te podszepnęła mi moja przekorna natura, kiedy tylko je wypowiedziałem, poczułem, że zmieniam się w jakiegoś zwyrodnialca. Włosy mi pojaśniały, dłoń opadła bez sił, mój rypsowy krawat zamienił się w koronkowy żabot: byłem wdzięczącą się ciotą, która gra na fortepianie koncertowe przeróbki zeszłorocznych przebojów dla swojej matki i jej kółka brydżystów. Nie znajdowałem żadnego usprawiedliwienia dla tego, czym jestem. Mogłem tylko walczyć o prawo wyboru miejsca emigracji lub sposobu, w jaki popełniłbym samobójstwo.
 
Książka nazywana jest gejowskim Buszującym w zbożu, bo opowiada o inicjacji w dorosłość homoseksualnego chłopca. Edmund White dorastał w Cincinnati w latach 50. Zanim przeprowadził się do Nowego Jorku i stał się uznanym pisarzem i profesorem literatury, przeszedł prawdziwą batalię tożsamościową, której centralnym punktem było zdanie sobie sprawy z własnego homoseksualizmu. W czasach, gdy dorastał, homoseksualizm powszechnie uznawany był za chorobę, zboczenie, piętno. W Zuchu opisuje lata dzieciństwa, dorastania, inicjacji (homo)seksualnej, relacji z rodzicami i rówieśnikami, prób leczenia u psychoanalityka, pierwszych miłości, wreszcie - wyjazdu do Nowego Jorku...  Wszystko to działo się jeszcze przed rebelią w Stonewall, kiedy to rozpoczęła się walka o prawa gejów.  Zresztą, pamiętnego 28 czerwca 1969 roku, gdy policja wtargnęła na ten gejowski bar w Nowym Jorku, jednym z bawiących się był właśnie Edmund White.

4. Cesare Pavese, Plaża

(...) Zerkałem w jego stronę od niechcenia, ale i zaintrygowany. Był jednym z tych chłopców, którzy chodzą do szkoły, ponieważ ich tam wysyłają, a kiedy nauczyciel mówi, patrzą na niego oczami wybałuszonymi i znudzonymi. Teraz, nagi i opalony, obejmował rękami kolana i niespokojnie się uśmiechał. Niewykluczone, pomyślałem, że tacy chłopcy są najbardziej bystrzy.
Kilkudziesięciostronicowe opowiadanie, którego pierwszoosobowym narratorem jest trzydziestoparoletni nauczyciel, kawaler, introwertyk, odwiedzający w Genui dawnego przyjaciela i jego żonę. Wspólne wyjścia na plażę są kanwą narracji, w której leniwe dni nieobfitujące zbytnio w wydarzenia, sycą się obrazami, budzącymi wspomnienia, refleksje, komentarze do widzianego świata. Bohater jest raczej zdystansowanym i nieingerującym w ten świat obserwatorem, a my mamy wgląd w narrację, toczącą się w jego głowie, która odbija jak w lustrze strategie narracyjne, które toczą się w naszych własnych głowach, często bezwiednie.

Pavese to jeden z najwybitniejszych pisarzy włoskich XX wieku. Oskarżany przez faszystów o działania antypaństwowe, został aresztowany i przebywał na zesłaniu na południu Włoch. Jego pisarstwo jest przykładem literatury, która bierze się z wewnętrznego cierpienia. Niestety, włoska literatura ubiegłego stulecia jest mało znana w Polsce (może poza Umberto Eco i Italo Calvino), a szkoda. Nie pasuje ona do stereotypu wesołego Włocha z południa, który macha rękami i wsuwa makaron, śpiewając O sole mio. Jest mocno melancholijna, a włoskie słońce jest tam raczej metaforą psychicznej duchoty niż wesołych wakacji z rodziną w Toskanii.

5. Doris Lessing, Podróż Bena

- Kim jest ten człowiek?
- To bardzo mądry człowiek.
- Co on ze mną zrobi?
Trafność tego pytania pogłębiła jeszcze obawy dziewczyny.
- Nie wiem, Ben. - powiedziała. - Ale on nie zrobi ci krzywdy.
- Nie lubię go.
Teresa też go nie lubiła. Ona i Inez pochodziły z różnych środowisk, mimo to czuły się ze sobą swobodnie. Ale z Luizem było inaczej: Teresa nie potrafiła zaufać temu przystojnemu, wiecznie uśmiechającemu się mężczyźnie.
Ben. Człowiek-zwierzę, o starej twarzy, masywnych ramionach, owłosiony jak szympans. Dziwadło, na które wszyscy patrzą, a on boi się tego wzroku i od niego ucieka. Kierowany impulsami, zwierzęcymi instynktami i pierwotnymi emocjami. Wiedział, że nie wolno mu ich wyrażać, bo spotka go za to coś złego. Kiedy się bał, szczerzył się w zakłopotanym uśmiechu, jak się cieszył - skakał i śpiewał piosenki, które dla innych brzmiały jak szczekanie psa. Odczuwał żądzę brutalnego, zwierzęcego seksu, a zarazem ogromną potrzebę miłości. Nigdy nie spotkał kogoś podobnego do siebie, nikt też nie spotkał kogoś podobnego do niego (za wyjątkiem Alfreda, który widział podobną postać na prehistorycznym, skalnym malowidle). Sam z siebie nie krzywdził, chyba że sprowokowany.

Ale czy to nie część każdego z nas? Dziedzictwo przodków, zakodowane w genomie. Freudowskie "id", słynna "klatka z potworkami". Nasz cień, nasze odrzucone wewnętrzne dziecko, którego się boimy i którego się wstydzimy. Jak się z Benem obchodzić?

6. Margaret Atwood, Pani Wyrocznia

Nie chce powiedzieć, że Artur był nieuczciwy: to, co myślał i mówił niczym się od siebie nie różniło. Tyle, że i jedno i drugie różniło się od tego, co czuł. Latami chciałam stać się kimś, za kogo Artur mnie brał albo kim uważał, że powinnam być. Miał mnóstwo dotyczących mnie planów, wielkie ambicje i pomysły, jak mogłabym w konstruktywny sposób wykorzystać moją inteligencję, a ja, rano, kiedy on się zrywał, by zrobić sobie kawę i ścigać któryś ze swoich celów, gniłam w łóżku. I to mi właśnie miał do zarzucenia, jak mi wyznał: że nie stawiam sobie żadnych celów. Słowo "cel" kojarzyło mi się tylko ze strzelaniem do celu - a tego sporu nie lubiłam.
Kim jesteśmy? Czy twarz i maska to jedno? Czy mamy wiele twarzy, czy może jedną twarz i wiele masek? A może jesteśmy sumą naszych dziecięcych traum i kompleksów z okresu dorastania? Odpowiedzią na oczekiwania otoczenia? A może stajemy się dla siebie tym, jak widzą nas inni? Jakby powiedział być może Gombrowicz, stajemy się gębą dorobioną nam przez innych. A gdyby tak porzucić raz na zawsze każdą z tych masek, ról, gąb, pokazać determinizmowi środkowy palec? W sumie o tym jest Pani Wyrocznia. Główna bohaterka ma już każdej z tych wersji siebie dość i postanawia upozorować samobójstwo i uciec, by móc zbudować siebie na nowo gdzie indziej.

7. Anthony de Mello SJ, Przebudzenie

Przebudzenie to duchowość. Ludzie najczęściej śpią, nie zdając sobie z tego sprawy. Rodzą się pogrążeni we śnie. Żyją śniąc. Nie budząc się zawierają małżeństwa. Płodzą dzieci we śnie i umierają, nie budząc się ani razu. Pozbawiają się tym samym możliwości zrozumienia niezwykłości i piękna ludzkiej egzystencji. Mistycy, niezależnie od wyznawanej przez siebie doktryny zgodni są co do tego, że wszystko, co nas otacza, jest takie, jakie być powinno. Wszystko. Cóż za przedziwny paradoks. Najtragiczniejsze jest to, że większość ludzi nigdy tego nie jest w stanie zrozumieć.
Tak, ta książka to taka trochę duchowość w wersji pop, co jest jej wadą, a jednocześnie zaletą. W dziedzinie duchowości napisano wiele gniotów i pięknodusznych uniesień, duchowych płycizn spod znaku New Age czy mistyki Wschodu dla ubogich w wersji Osho. De Mello mówi o duchowym uniwersalizmie, wychodząc od mistycznego doświadczenia chrześcijańskiego. Mówi jednocześnie, że Jezus, Budda czy inni i wszyscy oświeceni mówili w gruncie rzeczy to samo, choć nieco inaczej, dostosowując swój język do własnego kręgu kulturowego. Tym właśnie de Mello podpadł watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary (dawnej Świętej Inkwizycji), gdyż jego książka została opatrzona przez Ratzingera adnotacją, że głosi niekatolickie tezy. Może właśnie dlatego warto po nią sięgnąć. Stanie się jasna różnica między instytucjonalną religią (której nie zależy na niczyim duchowym przebudzeniu czy prawdziwym kontakcie z Wyższym, a jedynie na ślepym posłuszeństwie hierarchii), a bogactwem duchowych tradycji mistycyzmu, które można znaleźć pod każdą szerokością geograficzną i z nich czerpać. 

8. Thich Nhat Hanh, Spokój to każdy z nas 

Jeśli nie jesteśmy szczęśliwi, jeśli nie mamy w sobie pokoju, nie możemy dzielić pokoju i szczęścia z innymi, nawet z tymi, których kochamy, z którymi żyjemy pod wspólnym dachem. Ale kiedy sami jesteśmy pełni pokoju i szczęśliwi, możemy się uśmiechać i kwitnąć jak kwiat. I wtedy każdy w naszej rodzinie, w naszym społeczeństwie, skorzysta z naszego pokoju. Czy potrzebujemy jakiegoś specjalnego wysiłku, żeby móc cieszyć się pięknem błękitu nieba? Czy potrzebujemy jakoś specjalnie ćwiczyć, żeby mieć z tego radość? Nie, po prostu się tym cieszymy. Każda sekunda, każda minuta naszego życia może być właśnie taka. Gdziekolwiek jesteśmy, w każdym momencie, mamy zdolność do cieszenia się słońcem, wzajemną obecnością, a nawet poczuciem oddechu. Nie musimy jechać do Chin, żeby cieszyć się błękitem nieba. Nie musimy podróżować w przyszłość, żeby cieszyć się z oddychania. Byłoby szkoda, gdybyśmy byli świadomi jedynie własnego cierpienia.
Ludzki umysł ma tendencje do ruminacji. Ruminacja to nieskończony film przewijający się w naszym umyśle: myśl, która rodzi myśl, która pociąga za sobą kolejną myśl. Poza naszą kontrolą. Często, niestety, jest to martwienie się, planowanie, odtwarzanie w głowie na nowo jakiejś przykrej sytuacji i przeżywanie jeszcze raz emocji z nią związanych, wybieganie myślami w przyszłość, zadręczanie się myślami typu: "a co będzie jeśli". Czasami myślenie o tym, "co zrobię dziś na kolację" poprzez łańcuch różnych skojarzeń prowadzi do momentu, w którym marszczysz czoło i martwisz się "a co jeśli on mnie zostawi"? albo "a co jeśli nie zdam egzaminu?". I właśnie w tym momencie, kiedy tak skupiałeś się na przeszłości (która już minęła) albo na przyszłości (której jeszcze nie ma) umknęła twojej uwadze cała teraźniejszość, czyli jedyne, co naprawdę istnieje. Nie zauważyłeś, że chłodny wiatr musnął twój policzek, że niebo ma piękne kolory, albo że - po prostu - oddychasz. Albo tego, że ktoś jest tutaj obok i właśnie cię kocha. Tak bardzo skupiasz się na rzeczach których nie ma, a które przynoszą cierpienie, że umyka ci wszystko to, co jest, a co może przynieść pokój. 

Tego właśnie uczą książki Thich Nhat Hanha: jak uwolnić się od ciągłego odtwarzania cierpienia z przeszłości i jak nie martwić się przyszłością, która nigdy nie nadejdzie (bo nigdy nie jest taka, jak ją sobie wyobrażamy), a być tu i teraz, w całej rozciągłości, doświadczając tego, jaki cud wydarza się właśnie w tym momencie. Są napisane dziecięco prostym językiem, bez komplikacji i silenia się na pseudointelektualne skomplikowanie. Prawda jest prosta. Jeśli ktoś się już przemoże i odłoży na bok stereotypy dotyczące medytacji, jego życie nigdy nie będzie już takie jak wcześniej: otworzą się pierwsze drzwi do świadomości. Potem trzeba będzie przejść jeszcze przez niejedne, ale najważniejszy jest pierwszy krok. 

9. Rainer Maria Rilke, Zapiski Maltego Lauridsa Brigge

Uczę się patrzeć. Nie wiem, na czym to polega, że wszystko przenika teraz we mnie głębiej i nie zatrzymuje się w miejscu, gdzie zawsze zwykło się zatrzymywać. Mam jakieś głębokie wnętrze o którym nie wiedziałem. Wszystko teraz się tam dostaje. Sam nie wiem, co się tam wewnątrz mnie dzieje. Napisałem dziś list, zastanowiło mnie przy tym, że jestem tutaj dopiero trzy tygodnie. Trzy tygodnie gdzieś indziej, przykładowo na wsi, mogłoby być jak jeden dzień, tutaj wydają się trwać latami. I nie mam już ochoty pisać żadnych listów. Po co mam mówić komuś, że się zmieniam? A jeśli się zmieniam, nie pozostaję przecież tym, którym byłem, lecz staję się kimś innym niż dotąd, oczywiste jest więc, że nie mam znajomych. A z obcymi ludźmi, którzy mnie nie znają, korespondować niepodobna. 

Jak to jest, że jedne książki trafiają do kanonu, a inne nie? Bo to moim zdaniem powinno być w kanonie, a mało kto zna tę powieść Rilkego. To trochę taka wiwisekcja nowoczesnej, wrażliwej duszy. Jest gęsta. Nie sposób przeczytać jej raz i uważać za przeczytaną, raczej trzeba wracać i próbować zrozumieć.

Malte, 28-letni Duńczyk, przeprowadził się niedawno do Paryża i próbuje się w nim odnaleźć. Szuka lekarstwa dla rozproszonego na setki kawałków „ja”- i odnajduje je w pisaniu - będącym dla niego przeczesywaniem własnego doświadczenia; czytanie, to natomiast zwrócenie się ku innemu. Tak powstają strzępy historii własnej i miejsca, w którym przebywa. W pewnym momencie zapiski się urywają i to jest koniec książki.

10. Jeannete Winterson, Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna?

"Diabeł nas zaprowadził do złej kołyski”, mawiała moja matka, kiedy się na mnie zeźliła, co zdarzało się często. Wizja szatana, który odrywa się od zimnej wojny i makkartyzmu, żeby odwiedzić Manchester w 1960 roku – cel wizyty: oszukać panią Winterson – ma w sobie coś ekstrawagancko teatralnego. A ona sama ekstrawagancko zmagała się z depresją.
Tytuł książki to słowa wypowiedziane przez macochę do Jeannete. Jeannete była adoptowana przez parę fanatycznych zielonoświątkowców, doświadczała w domu przemocy fizycznej i psychicznej. W wieku 16 lat uciekła z domu po tym, jak zaczęto poddawać ją egzorcyzmom i gwałtem leczyć homoseksualizm. Wydawałoby się, że tak poraniona psychika, dziecka dwa razy odrzuconego, najpierw przez biologicznych, potem przez adopcyjnych rodziców, nie ma szans na zagojenie i w zasadzie jest spisana na straty.
(...) martwię się, że tyle jest małych dzieci, którymi nigdy się nie opiekowano i dlatego nie mogą dorosnąć.
Dzisiaj Winterson jest profesorem creative writing na Uniwersytecie w Manchesterze, ma na koncie wiele prestiżowych nagród literackich, została też odznaczona Orderem Imperium Brytyjskiego. Jej autobiograficzna opowieść, Po co ci szczęście..., to opis walki, którą stoczyła o miłość do samej siebie, której od nikogo wcześniej nie dostała. To też opowieść o tym, do czego prowadzi religijny fanatyzm i że nie ma on nic wspólnego z miłością chrześcijańską ani w ogóle z żadną inną miłością. Opowieść o ocalającej mocy literatury, dzięki której Winterson nie tylko mogła przetrwać, ale i urodzić się na nowo.


Orfeusz

Był pierwszym człowiekiem, który żywy zszedł do piekła i żywy z niego wyszedł. Jego śladem poszedł później Herakles, Wergiliusz, Jezus i Dan...