Camino. Wspomnienie.

Kacpra poznałem w barze mlecznym "Temida" na Grodzkiej w Krakowie. Studiowałem wtedy z jego ówczesną dziewczyną. Nie pamiętam co jedliśmy i o czym rozmawialiśmy. Ale mogły to być, na przykład, naleśniki "ze serem" i kwestia wolności u Schopenhauera, bo w końcu byliśmy studentami wydziału filozoficznego i polonistyki. Pamiętam, że miał dredy.

Potem spotkaliśmy się na jakiejś imprezie. Dalej pamiętam, że poszliśmy razem na spotkanie i pokaz slajdów do księgarni hiszpańskiej na Małym Rynku, gdzie jakiś facet opowiadał o swojej pielgrzymce do Santiago de Compostela. Wtedy zdecydowaliśmy spontanicznie, że też pójdziemy. To mógł być marzec albo kwiecień, a na początku lipca pakowaliśmy już plecaki. Kacper ściął dredy.

Więc 9 lipca 2007 roku siedzieliśmy już w pociągu z Krakowa do Poznania, gdzie przesiedliśmy się w pociąg do Słubic, a następnie do Frankfurtu nad Odrą. Stamtąd łapaliśmy pierwszego stopa. Dotarcie do St. Jean Pied-de-Port, skąd zaczęliśmy naszą pielgrzymkę, zajęło nam 5 dni, czyli trochę długo. Mieliśmy ze sobą namiot i przejechaliśmy przez Niemcy i Francję trochę naokoło, ale w końcu była to część przygody.


Podróż stopem nadaje się na osobną opowieść. Opowieść o ludzkiej życzliwości. O tirowcu Laszló, który opowiedział nam po węgiersku o miłości do swojej pracy, a my wszystko zrozumieliśmy. O parze skejtów z Berlina, którzy przenocowali nas u siebie czy o Niemce, która wyrzuciła nas po złej stronie autostrady, ale koniecznie chciała wcisnąć nam trochę Euro.

Choć bywało, że nie zatrzymywał się nikt.

I czekaliśmy godzinami.


Ostatni przystanek przed wyjściem w drogę. Julie i jej mama Elisabette zabrały nas gdzieś spod Carcassone i zawiozły do swojego domu w Pau. Nakarmiły i zabrały na spacer. Na drugi dzień po śniadaniu zawiozły nas na stację, skąd odjechaliśmy już pociągiem do St. Jean Pied-de-Port. 

W St. Jean Pied-de-Port zgłosiliśmy się w punkcie rejestracyjnym, żeby odebrać paszporty pielgrzymów, które umożliwiały nocowanie na trasie w refugiach, czyli pielgrzymich hostelach za parę euro lub za donativo, czyli za co łaska. Była też ankieta do wypełnienia, gdzie pytali, jaki jest cel naszej pielgrzymki, podając 4 opcje: turystyczny, sportowy, religijny i duchowy. Można było zaznaczyć więcej niż jeden cel. Zatrzymałem się chwilę nad tą kartką.

Camino de Santiago, czyli Droga św. Jakuba to średniowieczny szlak pielgrzymkowy, istniejący już na pewno w IX wieku. W Katedrze w Santiago, jak wierzyli pątnicy, znajduje się grób apostoła św. Jakuba Większego. W XII wieku akt papieski uznawał Santiago za trzecie najważniejsze miejsce chrześcijaństwa, po Rzymie i Jerozolimie, a w XIV wieku, w szczytowym okresie popularności, każdego roku przemierzało szlak ponad milion osób (dla porównania Francję zamieszkiwało wtedy ok. 18 milionów ludzi). Pielgrzymowanie miało wówczas charakter wyłącznie religijny: ludzie wybierali się w drogę dla umocnienia wiary, odbywając pokutę albo w konkretnych intencjach: o uzdrowienie, ustąpienie suszy albo zakończenie epidemii dżumy. Przez szlak przeszło wielu katolickich celebrytów, jak św. Franciszek z Asyżu, Izabela Kastylijska czy Ignacy Loyola. Więc powyższe pytanie zadane na  kartce byłoby w tamtych czasach co najmniej niezrozumiałe. Turystyka? Sport? Duchowość? Nikt tych pojęć nie znał. Wiara była organicznym światopoglądem, Bóg istniał, Jezus umarł na krzyżu i zmartwychwstał, Jakub był jednym z jego apostołów, a w de Compostela na pewno jest jego grób - to były fakty, których nikt nie poddawał w wątpliwość. Faktem było również to, że ziemia jest płaska, słońce kręci się wokół niej, a pierwszy człowiek miał na imię Adam i został ulepiony z gliny przez samego Boga. Własnoręcznie.

Więc ta niewinna ankieta do jakichś nieistotnych statystyk skonfrontowała mnie samego z pytaniem o cel, na które wcześniej sobie jednoznacznie nie odpowiedziałem. W takim kontekście trudno nie zadać sobie pytania: czy i w co wierzę? Czy moje camino ma jeszcze coś wspólnego z istotą pielgrzymki? Wierzyłem wciąż w Boga, ale z religią było mi już wtedy nie po drodze, coraz bardziej widziałem ją jako matrix, system stworzony do kontroli i czerpania zysków. Mimo to, chodziłem wtedy jeszcze do Kościoła. Krótko potem zupełnie przestałem.

Na kartce zaznaczyłem sobie ostatecznie dwa cele: "sportowy" i "duchowy". Dziś, kiedy na to patrzę i zestawiam średniowiecze ze współczesnością, to się rzuca w oczy: że sport (siłownia, joga, zdrowe odżywianie) stał się trochę nową religią, nowym rytuałem. Pustkę po religii trzeba było jednak czymś wypełnić, żeby nie myśleć o śmierci.

Natomiast sama taka piesza wędrówka ma w sobie już jakiś duchowy wymiar, bo to jednak mierzenie się ze sobą i swoimi słabościami w jakimś celu, nie da się temu zaprzeczyć. Poza tym był to po prostu trekking przez północną Hiszpanię. Wybraliśmy tzw. tzw. trasę francuską, zaczynającą się w kraju Basków, na granicy francusko-hiszpańskiej, i biegnącą przez 4 hiszpańkie regiony: Navarrę, Rioję, Kastylię i Leon oraz Galicję (jeszcze według starego podziału administracyjnego). Mieliśmy przed sobą do przejścia ponad 800 kilometrów.

Szliśmy więc. Dziennie pokonywaliśmy od kilkunastu do kilkudziesięciu kilometrów, pieszo, z plecakami. Szliśmy i rozmawialiśmy. W zasadzie nic poza tym. Wprawieni pielgrzymi na różnych forach radzą, żeby wstawać wcześnie, przed świtem, i docierać na miejsce noclegu już koło południa, żeby uniknąć marszu w największym skwarze. My wstawaliśmy o ósmej, wychodziliśmy wpół do dziewiątej, szliśmy parę kilometrów i zatrzymywaliśmy się w barze na śniadanie (barów było pełno, sklepów mniej). Potem maszerowaliśmy przez cały dzień w słońcu, i fakt, był upał (pielgrzymi na forach mają rację), ale nie aż taki, żeby się zrywać przed świtem w wakacje... . Na nocleg docieraliśmy pod wieczór, zazwyczaj znajdowaliśmy ostatnie miejsca w hostelu. Dwa albo trzy razy zdarzyło się tak, że nie było już nic, więc musieliśmy spać pod gołym niebem.






Szliśmy i rozmawialiśmy. Kacper był świeżo po rozstaniu z dziewczyną, ja niedawno wyszedłem z depresji. Przemyśleń mieliśmy sporo, otwieraliśmy jakiś temat i on nam towarzyszył potem przez całą drogę. Zostawialiśmy go na moment, potem wracaliśmy do niego. Po kilkunastu dniach wędrówki przerwane wątki zaczęły się łączyć, dochodziły nowe. Dwóch dwudziestoparolatków, którzy w zasadzie dopiero powoli i z pewnym oporem wchodzą w dorosłość i jeszcze niewiele mają pojęcia o tzw. życiu, za to już mają tobołek z doświadczeniami na plecach, metafizyczny niepokój i wybór konkretnej drogi życiowej przed sobą. Więc szliśmy i rozmawialiśmy. Kacper przeżywał swoją żałobę po rozstaniu, dzieląc się ze mną swoimi historiami, ja próbowałem wprowadzić mu w to jakiś porządek (w końcu byłem w trakcie psychoterapii, a więc byłem specjalistą od grzebania w emocjach...). Sam jeszcze nie miałem wtedy wglądu we własne emocje ani prawdziwego kontaktu ze sobą i nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak bardzo czułem się w tamtym okresie samotny. Ale na drodze nie czułem się sam: zawsze obok (albo przed, albo z tyłu) był Kacper, do którego można było mówić i którego można było słuchać albo po prostu wspólnie milcząc iść naprzód. Przez całą drogę zwracaliśmy się do siebie per Don Gaspar i Don Miguel. Lub, częściej, po prostu: don. Mówimy tak do siebie zresztą do dziś.

Niczym nie musieliśmy się przejmować, bo nasze życie polegało wtedy tylko i wyłącznie na maszerowaniu naprzód, uzupełnianiu wody i jedzeniu. Mieliśmy jasno określony cel wędrówki, nakreślony plan i mapę w ręku. Na drodze pełno drogowskazów. To było jak medytacja, a wobec bólu nóg i pęcherzy na stopach, rzeczy zyskiwały swoje odpowiednie proporcje: bolesna przeszłość zostawała w przeszłości, lęk o przyszłość ustępował, bo liczyło się tylko to, co teraz: dotrzeć do kolejnego noclegu. Jeśli więc ktoś ma problem z tym, że jego umysł żyje ciągle albo w przeszłości albo w przyszłości, pielgrzymka jest dla niego. Niech idzie.






Minęło już ponad 10 lat. Co jeszcze zapamiętałem? Szaloną właścicielkę uroczego, domowego hostelu w St. Jean Pied de Port ("In my home no shoes!", "Come, come, look! Little chickens! Beautiful."). Spalonego słońcem, zarośniętego faceta, który ukazał się nam na horyzoncie, bez koszulki. Wyglądał jak Jan Chrzciciel. Okazało się, że wyszedł spod progu własnego domu w Strasburgu (według zwyczaju pielgrzymkę powinno się zacząć u progu własnego domu). Kobietę, która wybrała się w drogę wraz ze swoimi psami, kucykiem i wóżkiem, na którym wiozła swój cały dobytek. Potem dowiedzieliśmy się, że kucyk wpadł do rzeki i hiszpańskie służby wysłały helikopter, żeby go znaleźć. Udało się. Obsesyjno-kompulsywną Holenderkę, która najpierw zachwycała się, że jestem skórą zdjętą z księcia Harrego [sic!], żeby potem, pokazując na znamię na mojej ręce, wpierać mi, że to grzybica i że ona nigdy nie dotyka ścian w kabinie prysznicowej. I w ogóle innych ludzi, których spotkaliśmy po drodze: siedemdziesięcioletniego Szwajcara, który rozpoczął camino w Szwajcarii: nigdy nie spał w hostelach, zawsze pod gołym niebem, w śpiworze, gdzieś na poboczu; starszego Francuza ze swoim dwunastoletnim siostrzeńcem (ich wspólna wyprawa wyglądała na jakiś rytuał przejścia: starszy facet inicjuje młodego), Glorię, wesołą Włoszkę, z którą spotykaliśmy się na trasie parę razy i szliśmy razem kawałek drogi; Grześka z Krakowa, i sporo innych osób dosłownie z całej Europy (ale i spoza, np. samotnie wędrującą Japonkę, którą napominaliśmy, że powinna nakryć głowę, żeby nie dostała udaru). I dalej: wiatr w Pirenejach, gdzie porzuciliśmy nasz namiot. Ulice Pampeluny dwa dni po San Fermín: zaśmiecone, wydeptane, potargane. Zupełnie jakby przebiegło przez nie przed chwilą stado byków. Słońce wpadające do wnętrza katedry w Burgos. Rozległe winnice w regionie La Rioja. Gniazda bocianów na wieżach katedry w Logroño. Zaprojektowany przez Gaudiego pałac biskupi w Astordze. Mnóstwo małych, romańskich kościółków i gotyckich katedr, do których zawsze chciałem wejść, bo były takie mistyczne. I gdy pomyślałem, że ludzie wchodzili do nich przede mną przez kilka wieków, to czułem jakąś dziwną więź z ludzkością, uczucie podobne to tego, gdy słucham Kręgu życia z Króla Lwa. Moment, kiedy po kilkunastukilometrowym marszu w upale, kiedy skończyła nam się woda, dotarliśmy wreszcie do studzienki, przy której spędziliśmy trochę czasu, na zmianę pijąc i oblewając się wodą. Stada owiec przechodzące nam drogę. Źródło w Irache, z którego zamiast wody płynie wino. Hiszpańscy staruszkowie sjestujący na ławeczkach po drodze... Im dłużej wspominam, tym lista robi się dłuższa, więc poprzestanę na tym.




Przeszliśmy 750 kilometrów w 26 dni.

Jaka puenta? Że chcieć to móc. Pomysł, żeby jechać stopem przez Europę, a potem iść na piechotę prawie 750 kilometrów był trochę abstrakcyjny i wiele osób nam to odradzało. A, że nas ktoś po drodze zabije, a że nie damy rady, że to przecież ciężko, że tamto, że siamto. No i oczywiście sam się bałem, bo przecież spanie pod namiotem za stacją benzynową w Metz czy w winnicy gdzieś na południu Francji to z jednej strony przygoda, ale  w sumie wygodniej śpi się we własnym łóżku. I po co padać na twarz ze zmęczenia po przejściu 40 kilometrów z pęcherzami na stopach? No choćby po to, żeby poddać w wątpliwość to, że "nie dam rady" i nigdy więcej w to nie uwierzyć, zanim sam nie sprawdzę.






Po powrocie każdy z nas wrócił do swojego życia. Widywaliśmy się z Kacprem rzadko, ale zawsze z wielką radością. Wiedzieliśmy o sobie na tyle dużo, żeby zrozumieć, że każdy z nas żyje trochę inaczej i bez sensu robić coś razem na siłę. Ale jak myślę o wspólnej drodze, przegadanych kilometrach i przechodzonych godzinach to zawsze mi się robi ciepło za mostkiem. Po dziesięciu latach od tej Santiago zadzwoniłem do Kacpra i zapytałem: "Jedziemy w Himalaje, don?". Kacper bez chwili wahania odpowiedział tylko: "Kiedy?". Ale to już zupełnie inna historia...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Orfeusz

Był pierwszym człowiekiem, który żywy zszedł do piekła i żywy z niego wyszedł. Jego śladem poszedł później Herakles, Wergiliusz, Jezus i Dan...