10 książek, które nie zmienią Twojego życia

Kiedyś pracowałem w sklepie z ciuchami. Raz rozmowa z jedną z koleżanek zeszła na książki, bo zdziwiło ją, że czytam. Ona była przeciwna. Uważała, że to strata czasu. "No wiesz - mówi - przeczytałam kiedyś Alchemika, bo ktoś mi powiedział, że ta książka zmieni moje życie. Gówno prawda! Nic się w moim życiu nie zmieniło." A trzeba dodać, że miała rzeczywiście w życiu duży fakap [pol. bałagan]. Myślę, że przeczytanie całego Dostojewskiego, Freuda i Camusa też niewiele by w jej przypadku pomogło.

Zatem żeby nie tracić twojego czasu obietnicami bez pokrycia i żebyś nie poczuł się oszukany, jak niegdyś moja koleżanka, zrobiłem listę książek, które nic w twoim życiu nie zmienią. Choć po cichu uważam, że odpowiednia lektura może zmienić twój sposób patrzenia i myślenia, a to już dużo. Od tego mogą się zacząć poważne zmiany. Podobno wielkie zmiany zaczynają się właśnie od małych kroków. Cała idea biblioterapii (czyli terapii przez lekturę, niekoniecznie Biblii ;)) opiera się na takim założeniu.

A co to jest odpowiednia lektura? Taka, która porusza w Tobie jakaś ważną strunę. Bo jest masa książek, które przeczytasz ze zrozumieniem, a nawet przyjemnością, ale żadnej wewnętrznej struny nie poruszą. Ale są takie, co będą w tobie rezonować, będziesz czuć, że zostały napisane specjalnie dla Ciebie.

Niżej celowo nie ma ani bestsellerów ani książek z tzw. kanonu. Programowo unikam bestsellerów (nie miałem w ręku ani Zmierzchu ani Dziewczyny z pociągu ani Millenium), a o kanonie napisano trudnym językiem dużo ważnych i mądrych prac, więc już wiele dodać nie mogę. Są to zatem książki, na które trafiłem przypadkiem, przeglądając półki w "Taniej Książce" albo usłyszałem o nich w radiu w jakiejś nocnej audycji.

1. Halfdan W. Freihow, Drogi Gabrielu. List. 

Strach wynika z niewiedzy. Czasem tak sobie myślę, że jedyną rzeczą, której się boisz, jesteś ty sam, ponieważ o sobie wiesz najmniej. Przypuszczam, że stąd bierze się twoje pytanie, które - jak zawsze, gdy chcesz rozmawiać o swoich problemach - zadajesz w zdroworozsądkowy sposób: - Czy to nie jest niebezpieczne?
Nie, Gabrielu. Twoje problemy nie są niebezpieczne. W każdym razie nie w porównaniu z nowotworem, zawałem czy innymi chorobami, na które można umrzeć (...). Jedyne niebezpieczeństwo związane z twoimi problemami polega na tym, że część ludzi nie bierze ich w ogóle pod uwagę. Człowiek, który przez dłuższy czas czuje się systematycznie ignorowany, ośmieszany i niezrozumiany i który nie wie, dlaczego tak się dzieje, któremu nikt tego nie wytłumaczył, może stać się bardzo agresywny i wyładowywać swoją frustrację na innych.

Drogi Gabrielu to wzruszający list napisany przez norweskiego dziennikarza do dorastającego syna cierpiącego na autyzm. Ojciec próbuje zrozumieć świat syna i mu go objaśnić. Pełna wyzwań miłość rozpisana na kilkadziesiąt stron (to cienka książeczka), obowiązkowa dla wszystkich rodziców, także dla wszystkich rodziców swoich wewnętrznych dzieci. Poradnik o tym, jak kochać kogoś, kto jest inny, nieprzystosowany i problematyczny dla społeczeństwa. Taka miłość to nieustanna walka i znoszenie frustracji, ale gdy nie ma wyboru, trzeba się jej nauczyć.

2. Trygve Gulbranssen, A lasy wiecznie śpiewają

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości - Bóg chciał go dzisiaj poskromić i chociaż raniło mu to serce, nie tak trudno było poddać się Bogu, jak mu się początkowo wydało. Pozostawić zemstę Bogu nie oznaczało stchórzyć. Bóg miał przejąć zemstę i karać surowo, tak jak to było napisane w Biblii. Na nic się zdało sprzeciwiać Bogu.
Fabuła rozgrywa się na przełomie XIX i XX wieku na północy Norwegii: surowej, skutej lodem, gdzie nieustępliwa natura reguluje rytm życia. Opowieść o trzech pokoleniach starego chłopskiego rodu Björndal. Oszczędna narracja, raportująca fakty, bez wielostronicowych opisów, roztrząsań i analiz, przypadła mi bardzo do gustu (nie lubię przegadanych książek). Bohaterowie są nieprzystępni, chłodni, powściągliwi w ekspresji, nie bardzo umiejący okazać miłość, której w rzeczywistości są pełni. Świadczą o niej pojedyncze gesty i wypowiadane z rzadka zdania.

Gulbranssen to nie Hamsun i w Norwegii, jak się przekonałem, uważany jest raczej za drugorzędnego pisarza. Ale często drugorzędni pisarze, zanurzeni bardzo w swojej epoce, są w stanie oddać klimat czasów lepiej niż ci, którzy piszą o rzeczach uniwersalnych. A powściągliwa i tajemnicza Północ potrafi pociągać bardziej niż ekspresyjne i dosłowne Południe.

3. Edmund White, Zuch

Ale mnie pociągają mężczyźni - powiedziałem.
Choć słowa te podszepnęła mi moja przekorna natura, kiedy tylko je wypowiedziałem, poczułem, że zmieniam się w jakiegoś zwyrodnialca. Włosy mi pojaśniały, dłoń opadła bez sił, mój rypsowy krawat zamienił się w koronkowy żabot: byłem wdzięczącą się ciotą, która gra na fortepianie koncertowe przeróbki zeszłorocznych przebojów dla swojej matki i jej kółka brydżystów. Nie znajdowałem żadnego usprawiedliwienia dla tego, czym jestem. Mogłem tylko walczyć o prawo wyboru miejsca emigracji lub sposobu, w jaki popełniłbym samobójstwo.
 
Książka nazywana jest gejowskim Buszującym w zbożu, bo opowiada o inicjacji w dorosłość homoseksualnego chłopca. Edmund White dorastał w Cincinnati w latach 50. Zanim przeprowadził się do Nowego Jorku i stał się uznanym pisarzem i profesorem literatury, przeszedł prawdziwą batalię tożsamościową, której centralnym punktem było zdanie sobie sprawy z własnego homoseksualizmu. W czasach, gdy dorastał, homoseksualizm powszechnie uznawany był za chorobę, zboczenie, piętno. W Zuchu opisuje lata dzieciństwa, dorastania, inicjacji (homo)seksualnej, relacji z rodzicami i rówieśnikami, prób leczenia u psychoanalityka, pierwszych miłości, wreszcie - wyjazdu do Nowego Jorku...  Wszystko to działo się jeszcze przed rebelią w Stonewall, kiedy to rozpoczęła się walka o prawa gejów.  Zresztą, pamiętnego 28 czerwca 1969 roku, gdy policja wtargnęła na ten gejowski bar w Nowym Jorku, jednym z bawiących się był właśnie Edmund White.

4. Cesare Pavese, Plaża

(...) Zerkałem w jego stronę od niechcenia, ale i zaintrygowany. Był jednym z tych chłopców, którzy chodzą do szkoły, ponieważ ich tam wysyłają, a kiedy nauczyciel mówi, patrzą na niego oczami wybałuszonymi i znudzonymi. Teraz, nagi i opalony, obejmował rękami kolana i niespokojnie się uśmiechał. Niewykluczone, pomyślałem, że tacy chłopcy są najbardziej bystrzy.
Kilkudziesięciostronicowe opowiadanie, którego pierwszoosobowym narratorem jest trzydziestoparoletni nauczyciel, kawaler, introwertyk, odwiedzający w Genui dawnego przyjaciela i jego żonę. Wspólne wyjścia na plażę są kanwą narracji, w której leniwe dni nieobfitujące zbytnio w wydarzenia, sycą się obrazami, budzącymi wspomnienia, refleksje, komentarze do widzianego świata. Bohater jest raczej zdystansowanym i nieingerującym w ten świat obserwatorem, a my mamy wgląd w narrację, toczącą się w jego głowie, która odbija jak w lustrze strategie narracyjne, które toczą się w naszych własnych głowach, często bezwiednie.

Pavese to jeden z najwybitniejszych pisarzy włoskich XX wieku. Oskarżany przez faszystów o działania antypaństwowe, został aresztowany i przebywał na zesłaniu na południu Włoch. Jego pisarstwo jest przykładem literatury, która bierze się z wewnętrznego cierpienia. Niestety, włoska literatura ubiegłego stulecia jest mało znana w Polsce (może poza Umberto Eco i Italo Calvino), a szkoda. Nie pasuje ona do stereotypu wesołego Włocha z południa, który macha rękami i wsuwa makaron, śpiewając O sole mio. Jest mocno melancholijna, a włoskie słońce jest tam raczej metaforą psychicznej duchoty niż wesołych wakacji z rodziną w Toskanii.

5. Doris Lessing, Podróż Bena

- Kim jest ten człowiek?
- To bardzo mądry człowiek.
- Co on ze mną zrobi?
Trafność tego pytania pogłębiła jeszcze obawy dziewczyny.
- Nie wiem, Ben. - powiedziała. - Ale on nie zrobi ci krzywdy.
- Nie lubię go.
Teresa też go nie lubiła. Ona i Inez pochodziły z różnych środowisk, mimo to czuły się ze sobą swobodnie. Ale z Luizem było inaczej: Teresa nie potrafiła zaufać temu przystojnemu, wiecznie uśmiechającemu się mężczyźnie.
Ben. Człowiek-zwierzę, o starej twarzy, masywnych ramionach, owłosiony jak szympans. Dziwadło, na które wszyscy patrzą, a on boi się tego wzroku i od niego ucieka. Kierowany impulsami, zwierzęcymi instynktami i pierwotnymi emocjami. Wiedział, że nie wolno mu ich wyrażać, bo spotka go za to coś złego. Kiedy się bał, szczerzył się w zakłopotanym uśmiechu, jak się cieszył - skakał i śpiewał piosenki, które dla innych brzmiały jak szczekanie psa. Odczuwał żądzę brutalnego, zwierzęcego seksu, a zarazem ogromną potrzebę miłości. Nigdy nie spotkał kogoś podobnego do siebie, nikt też nie spotkał kogoś podobnego do niego (za wyjątkiem Alfreda, który widział podobną postać na prehistorycznym, skalnym malowidle). Sam z siebie nie krzywdził, chyba że sprowokowany.

Ale czy to nie część każdego z nas? Dziedzictwo przodków, zakodowane w genomie. Freudowskie "id", słynna "klatka z potworkami". Nasz cień, nasze odrzucone wewnętrzne dziecko, którego się boimy i którego się wstydzimy. Jak się z Benem obchodzić?

6. Margaret Atwood, Pani Wyrocznia

Nie chce powiedzieć, że Artur był nieuczciwy: to, co myślał i mówił niczym się od siebie nie różniło. Tyle, że i jedno i drugie różniło się od tego, co czuł. Latami chciałam stać się kimś, za kogo Artur mnie brał albo kim uważał, że powinnam być. Miał mnóstwo dotyczących mnie planów, wielkie ambicje i pomysły, jak mogłabym w konstruktywny sposób wykorzystać moją inteligencję, a ja, rano, kiedy on się zrywał, by zrobić sobie kawę i ścigać któryś ze swoich celów, gniłam w łóżku. I to mi właśnie miał do zarzucenia, jak mi wyznał: że nie stawiam sobie żadnych celów. Słowo "cel" kojarzyło mi się tylko ze strzelaniem do celu - a tego sporu nie lubiłam.
Kim jesteśmy? Czy twarz i maska to jedno? Czy mamy wiele twarzy, czy może jedną twarz i wiele masek? A może jesteśmy sumą naszych dziecięcych traum i kompleksów z okresu dorastania? Odpowiedzią na oczekiwania otoczenia? A może stajemy się dla siebie tym, jak widzą nas inni? Jakby powiedział być może Gombrowicz, stajemy się gębą dorobioną nam przez innych. A gdyby tak porzucić raz na zawsze każdą z tych masek, ról, gąb, pokazać determinizmowi środkowy palec? W sumie o tym jest Pani Wyrocznia. Główna bohaterka ma już każdej z tych wersji siebie dość i postanawia upozorować samobójstwo i uciec, by móc zbudować siebie na nowo gdzie indziej.

7. Anthony de Mello SJ, Przebudzenie

Przebudzenie to duchowość. Ludzie najczęściej śpią, nie zdając sobie z tego sprawy. Rodzą się pogrążeni we śnie. Żyją śniąc. Nie budząc się zawierają małżeństwa. Płodzą dzieci we śnie i umierają, nie budząc się ani razu. Pozbawiają się tym samym możliwości zrozumienia niezwykłości i piękna ludzkiej egzystencji. Mistycy, niezależnie od wyznawanej przez siebie doktryny zgodni są co do tego, że wszystko, co nas otacza, jest takie, jakie być powinno. Wszystko. Cóż za przedziwny paradoks. Najtragiczniejsze jest to, że większość ludzi nigdy tego nie jest w stanie zrozumieć.
Tak, ta książka to taka trochę duchowość w wersji pop, co jest jej wadą, a jednocześnie zaletą. W dziedzinie duchowości napisano wiele gniotów i pięknodusznych uniesień, duchowych płycizn spod znaku New Age czy mistyki Wschodu dla ubogich w wersji Osho. De Mello mówi o duchowym uniwersalizmie, wychodząc od mistycznego doświadczenia chrześcijańskiego. Mówi jednocześnie, że Jezus, Budda czy inni i wszyscy oświeceni mówili w gruncie rzeczy to samo, choć nieco inaczej, dostosowując swój język do własnego kręgu kulturowego. Tym właśnie de Mello podpadł watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary (dawnej Świętej Inkwizycji), gdyż jego książka została opatrzona przez Ratzingera adnotacją, że głosi niekatolickie tezy. Może właśnie dlatego warto po nią sięgnąć. Stanie się jasna różnica między instytucjonalną religią (której nie zależy na niczyim duchowym przebudzeniu czy prawdziwym kontakcie z Wyższym, a jedynie na ślepym posłuszeństwie hierarchii), a bogactwem duchowych tradycji mistycyzmu, które można znaleźć pod każdą szerokością geograficzną i z nich czerpać. 

8. Thich Nhat Hanh, Spokój to każdy z nas 

Jeśli nie jesteśmy szczęśliwi, jeśli nie mamy w sobie pokoju, nie możemy dzielić pokoju i szczęścia z innymi, nawet z tymi, których kochamy, z którymi żyjemy pod wspólnym dachem. Ale kiedy sami jesteśmy pełni pokoju i szczęśliwi, możemy się uśmiechać i kwitnąć jak kwiat. I wtedy każdy w naszej rodzinie, w naszym społeczeństwie, skorzysta z naszego pokoju. Czy potrzebujemy jakiegoś specjalnego wysiłku, żeby móc cieszyć się pięknem błękitu nieba? Czy potrzebujemy jakoś specjalnie ćwiczyć, żeby mieć z tego radość? Nie, po prostu się tym cieszymy. Każda sekunda, każda minuta naszego życia może być właśnie taka. Gdziekolwiek jesteśmy, w każdym momencie, mamy zdolność do cieszenia się słońcem, wzajemną obecnością, a nawet poczuciem oddechu. Nie musimy jechać do Chin, żeby cieszyć się błękitem nieba. Nie musimy podróżować w przyszłość, żeby cieszyć się z oddychania. Byłoby szkoda, gdybyśmy byli świadomi jedynie własnego cierpienia.
Ludzki umysł ma tendencje do ruminacji. Ruminacja to nieskończony film przewijający się w naszym umyśle: myśl, która rodzi myśl, która pociąga za sobą kolejną myśl. Poza naszą kontrolą. Często, niestety, jest to martwienie się, planowanie, odtwarzanie w głowie na nowo jakiejś przykrej sytuacji i przeżywanie jeszcze raz emocji z nią związanych, wybieganie myślami w przyszłość, zadręczanie się myślami typu: "a co będzie jeśli". Czasami myślenie o tym, "co zrobię dziś na kolację" poprzez łańcuch różnych skojarzeń prowadzi do momentu, w którym marszczysz czoło i martwisz się "a co jeśli on mnie zostawi"? albo "a co jeśli nie zdam egzaminu?". I właśnie w tym momencie, kiedy tak skupiałeś się na przeszłości (która już minęła) albo na przyszłości (której jeszcze nie ma) umknęła twojej uwadze cała teraźniejszość, czyli jedyne, co naprawdę istnieje. Nie zauważyłeś, że chłodny wiatr musnął twój policzek, że niebo ma piękne kolory, albo że - po prostu - oddychasz. Albo tego, że ktoś jest tutaj obok i właśnie cię kocha. Tak bardzo skupiasz się na rzeczach których nie ma, a które przynoszą cierpienie, że umyka ci wszystko to, co jest, a co może przynieść pokój. 

Tego właśnie uczą książki Thich Nhat Hanha: jak uwolnić się od ciągłego odtwarzania cierpienia z przeszłości i jak nie martwić się przyszłością, która nigdy nie nadejdzie (bo nigdy nie jest taka, jak ją sobie wyobrażamy), a być tu i teraz, w całej rozciągłości, doświadczając tego, jaki cud wydarza się właśnie w tym momencie. Są napisane dziecięco prostym językiem, bez komplikacji i silenia się na pseudointelektualne skomplikowanie. Prawda jest prosta. Jeśli ktoś się już przemoże i odłoży na bok stereotypy dotyczące medytacji, jego życie nigdy nie będzie już takie jak wcześniej: otworzą się pierwsze drzwi do świadomości. Potem trzeba będzie przejść jeszcze przez niejedne, ale najważniejszy jest pierwszy krok. 

9. Rainer Maria Rilke, Zapiski Maltego Lauridsa Brigge

Uczę się patrzeć. Nie wiem, na czym to polega, że wszystko przenika teraz we mnie głębiej i nie zatrzymuje się w miejscu, gdzie zawsze zwykło się zatrzymywać. Mam jakieś głębokie wnętrze o którym nie wiedziałem. Wszystko teraz się tam dostaje. Sam nie wiem, co się tam wewnątrz mnie dzieje. Napisałem dziś list, zastanowiło mnie przy tym, że jestem tutaj dopiero trzy tygodnie. Trzy tygodnie gdzieś indziej, przykładowo na wsi, mogłoby być jak jeden dzień, tutaj wydają się trwać latami. I nie mam już ochoty pisać żadnych listów. Po co mam mówić komuś, że się zmieniam? A jeśli się zmieniam, nie pozostaję przecież tym, którym byłem, lecz staję się kimś innym niż dotąd, oczywiste jest więc, że nie mam znajomych. A z obcymi ludźmi, którzy mnie nie znają, korespondować niepodobna. 

Jak to jest, że jedne książki trafiają do kanonu, a inne nie? Bo to moim zdaniem powinno być w kanonie, a mało kto zna tę powieść Rilkego. To trochę taka wiwisekcja nowoczesnej, wrażliwej duszy. Jest gęsta. Nie sposób przeczytać jej raz i uważać za przeczytaną, raczej trzeba wracać i próbować zrozumieć.

Malte, 28-letni Duńczyk, przeprowadził się niedawno do Paryża i próbuje się w nim odnaleźć. Szuka lekarstwa dla rozproszonego na setki kawałków „ja”- i odnajduje je w pisaniu - będącym dla niego przeczesywaniem własnego doświadczenia; czytanie, to natomiast zwrócenie się ku innemu. Tak powstają strzępy historii własnej i miejsca, w którym przebywa. W pewnym momencie zapiski się urywają i to jest koniec książki.

10. Jeannete Winterson, Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna?

"Diabeł nas zaprowadził do złej kołyski”, mawiała moja matka, kiedy się na mnie zeźliła, co zdarzało się często. Wizja szatana, który odrywa się od zimnej wojny i makkartyzmu, żeby odwiedzić Manchester w 1960 roku – cel wizyty: oszukać panią Winterson – ma w sobie coś ekstrawagancko teatralnego. A ona sama ekstrawagancko zmagała się z depresją.
Tytuł książki to słowa wypowiedziane przez macochę do Jeannete. Jeannete była adoptowana przez parę fanatycznych zielonoświątkowców, doświadczała w domu przemocy fizycznej i psychicznej. W wieku 16 lat uciekła z domu po tym, jak zaczęto poddawać ją egzorcyzmom i gwałtem leczyć homoseksualizm. Wydawałoby się, że tak poraniona psychika, dziecka dwa razy odrzuconego, najpierw przez biologicznych, potem przez adopcyjnych rodziców, nie ma szans na zagojenie i w zasadzie jest spisana na straty.
(...) martwię się, że tyle jest małych dzieci, którymi nigdy się nie opiekowano i dlatego nie mogą dorosnąć.
Dzisiaj Winterson jest profesorem creative writing na Uniwersytecie w Manchesterze, ma na koncie wiele prestiżowych nagród literackich, została też odznaczona Orderem Imperium Brytyjskiego. Jej autobiograficzna opowieść, Po co ci szczęście..., to opis walki, którą stoczyła o miłość do samej siebie, której od nikogo wcześniej nie dostała. To też opowieść o tym, do czego prowadzi religijny fanatyzm i że nie ma on nic wspólnego z miłością chrześcijańską ani w ogóle z żadną inną miłością. Opowieść o ocalającej mocy literatury, dzięki której Winterson nie tylko mogła przetrwać, ale i urodzić się na nowo.


Camino. Wspomnienie.

Kacpra poznałem w barze mlecznym "Temida" na Grodzkiej w Krakowie. Studiowałem wtedy z jego ówczesną dziewczyną. Nie pamiętam co jedliśmy i o czym rozmawialiśmy. Ale mogły to być, na przykład, naleśniki "ze serem" i kwestia wolności u Schopenhauera, bo w końcu byliśmy studentami wydziału filozoficznego i polonistyki. Pamiętam, że miał dredy.

Potem spotkaliśmy się na jakiejś imprezie. Dalej pamiętam, że poszliśmy razem na spotkanie i pokaz slajdów do księgarni hiszpańskiej na Małym Rynku, gdzie jakiś facet opowiadał o swojej pielgrzymce do Santiago de Compostela. Wtedy zdecydowaliśmy spontanicznie, że też pójdziemy. To mógł być marzec albo kwiecień, a na początku lipca pakowaliśmy już plecaki. Kacper ściął dredy.

Więc 9 lipca 2007 roku siedzieliśmy już w pociągu z Krakowa do Poznania, gdzie przesiedliśmy się w pociąg do Słubic, a następnie do Frankfurtu nad Odrą. Stamtąd łapaliśmy pierwszego stopa. Dotarcie do St. Jean Pied-de-Port, skąd zaczęliśmy naszą pielgrzymkę, zajęło nam 5 dni, czyli trochę długo. Mieliśmy ze sobą namiot i przejechaliśmy przez Niemcy i Francję trochę naokoło, ale w końcu była to część przygody.


Podróż stopem nadaje się na osobną opowieść. Opowieść o ludzkiej życzliwości. O tirowcu Laszló, który opowiedział nam po węgiersku o miłości do swojej pracy, a my wszystko zrozumieliśmy. O parze skejtów z Berlina, którzy przenocowali nas u siebie czy o Niemce, która wyrzuciła nas po złej stronie autostrady, ale koniecznie chciała wcisnąć nam trochę Euro.

Choć bywało, że nie zatrzymywał się nikt.

I czekaliśmy godzinami.


Ostatni przystanek przed wyjściem w drogę. Julie i jej mama Elisabette zabrały nas gdzieś spod Carcassone i zawiozły do swojego domu w Pau. Nakarmiły i zabrały na spacer. Na drugi dzień po śniadaniu zawiozły nas na stację, skąd odjechaliśmy już pociągiem do St. Jean Pied-de-Port. 

W St. Jean Pied-de-Port zgłosiliśmy się w punkcie rejestracyjnym, żeby odebrać paszporty pielgrzymów, które umożliwiały nocowanie na trasie w refugiach, czyli pielgrzymich hostelach za parę euro lub za donativo, czyli za co łaska. Była też ankieta do wypełnienia, gdzie pytali, jaki jest cel naszej pielgrzymki, podając 4 opcje: turystyczny, sportowy, religijny i duchowy. Można było zaznaczyć więcej niż jeden cel. Zatrzymałem się chwilę nad tą kartką.

Camino de Santiago, czyli Droga św. Jakuba to średniowieczny szlak pielgrzymkowy, istniejący już na pewno w IX wieku. W Katedrze w Santiago, jak wierzyli pątnicy, znajduje się grób apostoła św. Jakuba Większego. W XII wieku akt papieski uznawał Santiago za trzecie najważniejsze miejsce chrześcijaństwa, po Rzymie i Jerozolimie, a w XIV wieku, w szczytowym okresie popularności, każdego roku przemierzało szlak ponad milion osób (dla porównania Francję zamieszkiwało wtedy ok. 18 milionów ludzi). Pielgrzymowanie miało wówczas charakter wyłącznie religijny: ludzie wybierali się w drogę dla umocnienia wiary, odbywając pokutę albo w konkretnych intencjach: o uzdrowienie, ustąpienie suszy albo zakończenie epidemii dżumy. Przez szlak przeszło wielu katolickich celebrytów, jak św. Franciszek z Asyżu, Izabela Kastylijska czy Ignacy Loyola. Więc powyższe pytanie zadane na  kartce byłoby w tamtych czasach co najmniej niezrozumiałe. Turystyka? Sport? Duchowość? Nikt tych pojęć nie znał. Wiara była organicznym światopoglądem, Bóg istniał, Jezus umarł na krzyżu i zmartwychwstał, Jakub był jednym z jego apostołów, a w de Compostela na pewno jest jego grób - to były fakty, których nikt nie poddawał w wątpliwość. Faktem było również to, że ziemia jest płaska, słońce kręci się wokół niej, a pierwszy człowiek miał na imię Adam i został ulepiony z gliny przez samego Boga. Własnoręcznie.

Więc ta niewinna ankieta do jakichś nieistotnych statystyk skonfrontowała mnie samego z pytaniem o cel, na które wcześniej sobie jednoznacznie nie odpowiedziałem. W takim kontekście trudno nie zadać sobie pytania: czy i w co wierzę? Czy moje camino ma jeszcze coś wspólnego z istotą pielgrzymki? Wierzyłem wciąż w Boga, ale z religią było mi już wtedy nie po drodze, coraz bardziej widziałem ją jako matrix, system stworzony do kontroli i czerpania zysków. Mimo to, chodziłem wtedy jeszcze do Kościoła. Krótko potem zupełnie przestałem.

Na kartce zaznaczyłem sobie ostatecznie dwa cele: "sportowy" i "duchowy". Dziś, kiedy na to patrzę i zestawiam średniowiecze ze współczesnością, to się rzuca w oczy: że sport (siłownia, joga, zdrowe odżywianie) stał się trochę nową religią, nowym rytuałem. Pustkę po religii trzeba było jednak czymś wypełnić, żeby nie myśleć o śmierci.

Natomiast sama taka piesza wędrówka ma w sobie już jakiś duchowy wymiar, bo to jednak mierzenie się ze sobą i swoimi słabościami w jakimś celu, nie da się temu zaprzeczyć. Poza tym był to po prostu trekking przez północną Hiszpanię. Wybraliśmy tzw. tzw. trasę francuską, zaczynającą się w kraju Basków, na granicy francusko-hiszpańskiej, i biegnącą przez 4 hiszpańkie regiony: Navarrę, Rioję, Kastylię i Leon oraz Galicję (jeszcze według starego podziału administracyjnego). Mieliśmy przed sobą do przejścia ponad 800 kilometrów.

Szliśmy więc. Dziennie pokonywaliśmy od kilkunastu do kilkudziesięciu kilometrów, pieszo, z plecakami. Szliśmy i rozmawialiśmy. W zasadzie nic poza tym. Wprawieni pielgrzymi na różnych forach radzą, żeby wstawać wcześnie, przed świtem, i docierać na miejsce noclegu już koło południa, żeby uniknąć marszu w największym skwarze. My wstawaliśmy o ósmej, wychodziliśmy wpół do dziewiątej, szliśmy parę kilometrów i zatrzymywaliśmy się w barze na śniadanie (barów było pełno, sklepów mniej). Potem maszerowaliśmy przez cały dzień w słońcu, i fakt, był upał (pielgrzymi na forach mają rację), ale nie aż taki, żeby się zrywać przed świtem w wakacje... . Na nocleg docieraliśmy pod wieczór, zazwyczaj znajdowaliśmy ostatnie miejsca w hostelu. Dwa albo trzy razy zdarzyło się tak, że nie było już nic, więc musieliśmy spać pod gołym niebem.






Szliśmy i rozmawialiśmy. Kacper był świeżo po rozstaniu z dziewczyną, ja niedawno wyszedłem z depresji. Przemyśleń mieliśmy sporo, otwieraliśmy jakiś temat i on nam towarzyszył potem przez całą drogę. Zostawialiśmy go na moment, potem wracaliśmy do niego. Po kilkunastu dniach wędrówki przerwane wątki zaczęły się łączyć, dochodziły nowe. Dwóch dwudziestoparolatków, którzy w zasadzie dopiero powoli i z pewnym oporem wchodzą w dorosłość i jeszcze niewiele mają pojęcia o tzw. życiu, za to już mają tobołek z doświadczeniami na plecach, metafizyczny niepokój i wybór konkretnej drogi życiowej przed sobą. Więc szliśmy i rozmawialiśmy. Kacper przeżywał swoją żałobę po rozstaniu, dzieląc się ze mną swoimi historiami, ja próbowałem wprowadzić mu w to jakiś porządek (w końcu byłem w trakcie psychoterapii, a więc byłem specjalistą od grzebania w emocjach...). Sam jeszcze nie miałem wtedy wglądu we własne emocje ani prawdziwego kontaktu ze sobą i nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak bardzo czułem się w tamtym okresie samotny. Ale na drodze nie czułem się sam: zawsze obok (albo przed, albo z tyłu) był Kacper, do którego można było mówić i którego można było słuchać albo po prostu wspólnie milcząc iść naprzód. Przez całą drogę zwracaliśmy się do siebie per Don Gaspar i Don Miguel. Lub, częściej, po prostu: don. Mówimy tak do siebie zresztą do dziś.

Niczym nie musieliśmy się przejmować, bo nasze życie polegało wtedy tylko i wyłącznie na maszerowaniu naprzód, uzupełnianiu wody i jedzeniu. Mieliśmy jasno określony cel wędrówki, nakreślony plan i mapę w ręku. Na drodze pełno drogowskazów. To było jak medytacja, a wobec bólu nóg i pęcherzy na stopach, rzeczy zyskiwały swoje odpowiednie proporcje: bolesna przeszłość zostawała w przeszłości, lęk o przyszłość ustępował, bo liczyło się tylko to, co teraz: dotrzeć do kolejnego noclegu. Jeśli więc ktoś ma problem z tym, że jego umysł żyje ciągle albo w przeszłości albo w przyszłości, pielgrzymka jest dla niego. Niech idzie.






Minęło już ponad 10 lat. Co jeszcze zapamiętałem? Szaloną właścicielkę uroczego, domowego hostelu w St. Jean Pied de Port ("In my home no shoes!", "Come, come, look! Little chickens! Beautiful."). Spalonego słońcem, zarośniętego faceta, który ukazał się nam na horyzoncie, bez koszulki. Wyglądał jak Jan Chrzciciel. Okazało się, że wyszedł spod progu własnego domu w Strasburgu (według zwyczaju pielgrzymkę powinno się zacząć u progu własnego domu). Kobietę, która wybrała się w drogę wraz ze swoimi psami, kucykiem i wóżkiem, na którym wiozła swój cały dobytek. Potem dowiedzieliśmy się, że kucyk wpadł do rzeki i hiszpańskie służby wysłały helikopter, żeby go znaleźć. Udało się. Obsesyjno-kompulsywną Holenderkę, która najpierw zachwycała się, że jestem skórą zdjętą z księcia Harrego [sic!], żeby potem, pokazując na znamię na mojej ręce, wpierać mi, że to grzybica i że ona nigdy nie dotyka ścian w kabinie prysznicowej. I w ogóle innych ludzi, których spotkaliśmy po drodze: siedemdziesięcioletniego Szwajcara, który rozpoczął camino w Szwajcarii: nigdy nie spał w hostelach, zawsze pod gołym niebem, w śpiworze, gdzieś na poboczu; starszego Francuza ze swoim dwunastoletnim siostrzeńcem (ich wspólna wyprawa wyglądała na jakiś rytuał przejścia: starszy facet inicjuje młodego), Glorię, wesołą Włoszkę, z którą spotykaliśmy się na trasie parę razy i szliśmy razem kawałek drogi; Grześka z Krakowa, i sporo innych osób dosłownie z całej Europy (ale i spoza, np. samotnie wędrującą Japonkę, którą napominaliśmy, że powinna nakryć głowę, żeby nie dostała udaru). I dalej: wiatr w Pirenejach, gdzie porzuciliśmy nasz namiot. Ulice Pampeluny dwa dni po San Fermín: zaśmiecone, wydeptane, potargane. Zupełnie jakby przebiegło przez nie przed chwilą stado byków. Słońce wpadające do wnętrza katedry w Burgos. Rozległe winnice w regionie La Rioja. Gniazda bocianów na wieżach katedry w Logroño. Zaprojektowany przez Gaudiego pałac biskupi w Astordze. Mnóstwo małych, romańskich kościółków i gotyckich katedr, do których zawsze chciałem wejść, bo były takie mistyczne. I gdy pomyślałem, że ludzie wchodzili do nich przede mną przez kilka wieków, to czułem jakąś dziwną więź z ludzkością, uczucie podobne to tego, gdy słucham Kręgu życia z Króla Lwa. Moment, kiedy po kilkunastukilometrowym marszu w upale, kiedy skończyła nam się woda, dotarliśmy wreszcie do studzienki, przy której spędziliśmy trochę czasu, na zmianę pijąc i oblewając się wodą. Stada owiec przechodzące nam drogę. Źródło w Irache, z którego zamiast wody płynie wino. Hiszpańscy staruszkowie sjestujący na ławeczkach po drodze... Im dłużej wspominam, tym lista robi się dłuższa, więc poprzestanę na tym.




Przeszliśmy 750 kilometrów w 26 dni.

Jaka puenta? Że chcieć to móc. Pomysł, żeby jechać stopem przez Europę, a potem iść na piechotę prawie 750 kilometrów był trochę abstrakcyjny i wiele osób nam to odradzało. A, że nas ktoś po drodze zabije, a że nie damy rady, że to przecież ciężko, że tamto, że siamto. No i oczywiście sam się bałem, bo przecież spanie pod namiotem za stacją benzynową w Metz czy w winnicy gdzieś na południu Francji to z jednej strony przygoda, ale  w sumie wygodniej śpi się we własnym łóżku. I po co padać na twarz ze zmęczenia po przejściu 40 kilometrów z pęcherzami na stopach? No choćby po to, żeby poddać w wątpliwość to, że "nie dam rady" i nigdy więcej w to nie uwierzyć, zanim sam nie sprawdzę.






Po powrocie każdy z nas wrócił do swojego życia. Widywaliśmy się z Kacprem rzadko, ale zawsze z wielką radością. Wiedzieliśmy o sobie na tyle dużo, żeby zrozumieć, że każdy z nas żyje trochę inaczej i bez sensu robić coś razem na siłę. Ale jak myślę o wspólnej drodze, przegadanych kilometrach i przechodzonych godzinach to zawsze mi się robi ciepło za mostkiem. Po dziesięciu latach od tej Santiago zadzwoniłem do Kacpra i zapytałem: "Jedziemy w Himalaje, don?". Kacper bez chwili wahania odpowiedział tylko: "Kiedy?". Ale to już zupełnie inna historia...



Orfeusz

Był pierwszym człowiekiem, który żywy zszedł do piekła i żywy z niego wyszedł. Jego śladem poszedł później Herakles, Wergiliusz, Jezus i Dan...